wtorek, 22 grudnia 2009

Wspominamy tylko to, co nigdy się nie wydarzyło...


...przeczytałam na pierwszej stronie Mariny Riuza Zafona i od razu chciałam mieć to wydanie. Nie przepadam za miauczeniem Hiszpana, ale tak się zdarza, spotkać w morzu narracji danego pisarza jeden stateczek, który nam akuratnie wyda się zgrabny. I tak to teraz siedzę sobie z Mariną i płynę do starej Barcelony. A lubię to miasto, bo tam kiedyś przyszło mi zostawić buty i chyba coś jeszcze - ale skoro pamiętamy tylko to, co nigdy się nie wydarzyło, to mogę mylić się również w tym temacie. Wracać boso nocą przez Barcelonę można, we Wro to raczej nie jest wykonalne - wiem co mówię, jedna taka próba zakończyła się kawałem szkła co utkwiło w dużym palcu mojej stopy i w tej samej sekundzie runął romantyzm, a nastał pozytywizm z całym dobrodziejstwem medycznych ablucji. Nevermind.

Na koniec roku wszyscy coś lub kogoś wspominają. Sumują, dodają, oceniają, planują. Aktualnie nie mam żadnych planów, ani nie chce mi się ubierać w strój arbitra. Jeśli chodzi o 2010 rok, to mogę napisać, że: chciałabym go przeżyć. Jednak są rzeczy i sprawy, które nie zależą od nas, a patrząc na to bez zbędnego dramatyzmu, wystarczy jedno małe: no. I tyle.

Zdecydowanie łatwiej i weselej rozważyć teoretyczne sytuacje, które nas nie spotkają. Więc co na pewno nie przydarzy mi się w przyszłym roku:

1. Wątpię aby jakiś twórca nagrał płytę, która mnie poruszy :-(
Fakt, będzie pewnie sporo dobrych krążków, parę niezłych projektów. Ale ostatnio myśląc o latach 00. XXI wieku ze zgrozą zauważyłam, że sercem jestem w latach 90. XX wieku :-) - jeśli chodzi o nowe brzmienia ha ha.
2. Nie pojadę na wyprawę do Mongolii :-(
Zapewne przyjdzie mi wysłuchać relacji gadanej.
3. Mam obawy, że nie dane mi będzie opuścić Wrocław, choć w wyobraźni zagospodarowałam już rzeczy w walizkach :-(
Bo... szkoda gadać.
4. Nie sprawię sobie na Nowy Rok perfum Guerlain Insolence ani tym bardziej Givenchy Ange ou Demon Tendre :-(
Ale akurat na tym świat nie straci.
5. Nie nałożę modnych 12 centymetrowych szpilek na platformach :-(
Musiałabym skrócić się o jakieś 20 cm, albo przemienić w długą nitkę w stylu Rie Rasmussen. Bo tylko w tych dwóch wariantach człowiek wygląda w takich butach dobrze. Wiem co mówię, kupiłam raz "na fazie" takie botki, których wygórowana cena kompletnie ma się nijak do wartości jaką wniosły w moje życie. Teraz wyciągam je raz w roku z woreczka aby zapastować i na tym zakończą swoją karierę.
6. Chyba to nad czym teraz pracuję nie poruszy nikogo, w sensie Czytelnika :-(
Jakoś zawsze pozostaję w obrębie rozbawiania gawiedzi, choć i to dobre.
7. Richard Kern nie zrobi mi zdjęcia, racza :-(
Choć zostałam anty-modelką w obiektywie Tomka, którego "oko" bardzo lubię.
8. Podejrzewam, że nie umówię się z kimś kto nosi srebrne spinki w mankietach z polerowanym bursztynem :-(
na Boga! - że tak sparafrazuję swego ex szefa - ale tylko do białej koszuli uszytej z tkaniny o powierzchni faktury, marynarka melanż - nigdy czysty ton. Inaczej - srebro z bursztynem wygląda wulgarnie.
9. Zakładam, że nie odważę się powiedzieć niektórym: r..ł was w d...ę pies.
Bo z wiekiem zauważyłam, że nie ma to większego sensu, a życie załatwi to po swojemu.
10. A na koniec, że nie spotkam nikogo z Was :-(
Bo tak mi się ostatnio przyśniło. I basta.

...a poważnie mówiąc, do świąt jeszcze trochę, do Nowego Roku tym bardziej. Życzenia tradycyjnie zaserwuję w innym miejscu, a Wy tam wszyscy życzcie i spełniajcie się sami z najlepszym skutkiem dla Was.
Nec temere, nec timide


Fot. Tomasz Gola

niedziela, 6 grudnia 2009

Różne są przyczyny, dla których wracamy

A więc Borko, zanim dochowam się własnej strony, nie stracę zdrowia na 5wladzy.eu, to jednak posiedzę tutaj jeszcze chwil kilka. Na razie muszę nieco posprzątać i pomyśleć, poprasować. Potem zobaczymy.
Różne są przyczyny, dla których wracamy. Najfajniejsze są takie, które są fajne;-)
Tyle, że bywa inaczej. Jeśli napiszę teraz: właśnie ktoś odszedł, w sensie umarł będzie to najbardziej prozaiczny tekst tego roku. Well, bywa. Niestety bywa. Ale o tym jutro, dzisiaj już nieco jestem tym wszystkim zmęczona. Może dlatego, bo to grudzień i 12 miesięcy jak małp, dało mnie nieco w kość.
Take your hand and walk away.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Chwilowo...


Borko, pragnę tylko zakomunikować, że ze względu na niski poziom blogosfery (w tym również tego bloga), nudne tematy, kapciowe refleksje, dziadowskie spauperyzowanie czynności netowych ograniczonych do wrzucania beznadziejnych linków na FB, nie wspominając już o rozwiązywaniu testów, których poziom mogłabym przypisać mojej śwince morskiej (ba, obawiam się, że i ona byłaby cwańsza:-) oraz ogólnie ze względu na trwonienie czasu, postanowiłam nie pisać do Was nic, a poczytać nieco książek, napisać parę fajnych rzeczy (zdaje się, że właśnie zmajstrowałam coś ciekawego, ale muszę otrzeźwieć:-), wziąć się ogólnie za robotę i zabawić się nieco w realu.
Dziś, odpowiadałam na tak mądre pytania jak:
1. nie ma Cię chyba w necie, bo nie ma cię na gg
2. zebrałaś plony na swojej farmie?
3. dlaczego nie odbierasz telefonów?
4. jesteś pod mailem?
5. wrzucisz jakąś fotę?

a więc
- 1: bo kuwa wkurwia mnie ostatnio gg, i nie mogę strawić opisów niektórych użytkowników :-)
- 2: tak, kuwa zebrałam, i mam obawy czy dobrze zrobiłam zamieniając się wirtualną wieśniareczkę;-)
- 3: bo chwilowo jakoś tak ten teges. Ale za parę dni minie:-)
- 4: zawsze jestem niestety pod mailem, choć czasem zdarza mnie się kłamać w tej sprawie:-)
- 5. nie. Dopiero jak Tomek zrobi, a Jacko wyglancuje wcześniej pysk :-)

...więc, chwilowo poszła won do zamkowej wieży.

czwartek, 29 października 2009

هزار و یک شب


Borko, szczegóły nie mają znaczenia kiedy stajemy twarzą w twarz z grozą ogółu. Wszystko zaczęło się dzisiaj od poszukiwań jednej zaginionej książki. Chodziło o podręcznik PWN do nauki gramatyki angielskiego - jedyny podręcznik do którego pożółkłych i rozklejonych kartek mam sentyment:-). Moje biedne książki telepią się po kilku pokojach, niektóre męczą się w kartonowych pudłach, a spora ich część zamieszkuje rozsuwaną lustrzankę w holu... Czasem myślę, że jest im jeszcze gorzej niż mi, a wtedy robi mi się nieco lżej;-). Tak czy inaczej boleść nie-posiadania stałej biblioteki bardzo mnie frustruje. Ale do rzeczy.
Szukając jednego podręcznika znalazłam po drodze wszystkie inne zaginione egzemplarze, dawno niewidziane towarzyszki. I tak wpadł mi w ręce hicior pierwszej połowy lat 90. czyli Niemoc z Neapolu, rzecz frapująca bo opowiadająca historię kiły. Naprawdę ciekawie napisana, niezgorzej ilustrowana. Jedyna "historia czegoś tam", która wytrzymała próbę od czasu mody wydawania książek opowiadających "historię". Na marginesie - to latem dla rozrywki czytałam ponownie Historię piekła, która teraz wydaje mi się jakimś tandeciarskim gównem napisanym ku uciesze czytelników opiniotwórczych dzienników:-). Nevermind. Dalej, po Niemocy znalazłam Politykę ekstazy - gosh, ile razy trzeba było odmawiać roztropnie pożyczenia tego woluminu nierozsądnym znajomym. No i oczywista poupychane na dnie stare wydania wszelkich fantasy z przygodami Solomona Kane Howarda, o którym to Solomonie - wierzcie mi - nie myślałam przynajmniej od lat 18:-) - a przy okazji tego wpisu dowiedziałam się, że w 2008 roku zekranizowano przygody bohatera Howarda. Łoł. I to jako niezależne (w sensie nie z H-lasku) kino fantasy. Zostawmy purytańskiego wojownika przy swojej robocie i idźmy dalej. Przeszukując tak kolejną szafę wskoczyła mi do rąk Księga tysiąca i jednej nocy, hicior wydawniczy z początku lat 80. - dokładnie 1982 PIW. Super przekład, w tym wiersze serwuje sam Jerzy Ficowski.
Opowieści snute przez Szeherezadę mają niebywałą moc sprawczą. W zasadzie mówią o matrycach, które za każdym razem przez wieki ludzie odbijają na materiale swojego życia. A poza tym, zawsze podobały się mnie towarzyszące kolejnym epizodom słowa poetów. Czasem są dość gorzko-ironiczne:
Gdy się komuś rozumnemu ludzi poznać uda,
Tak jak ja ich obnażyłem i rozgryzłem do cna,
Ujrzy, że ich miłość jeno w szalbierstwach jest mocna.
I spostrzeże, że ich wiara - to tylko obłuda.

Ale bywa bardziej pozytywnie:
Stój i nie ponaglaj sprawy, która jest twym celem.
Bądź przyjazny, a i ty spotkasz się z przyjacielem.

Od czasu do czasu - mam pewność uzasadnioną - księga myli się:
Pijąc wino, upojenia nie doznałem,
Bowiem słowo me związane z sensem, zasie dusza - z ciałem.
Nigdy mnie nie skusi wino i przenigdy nie upoi,
I jedynie spośród trzeźwych pragnę mieć kompanów moich.

Pod tym względem to jednak skłaniam się do wiary w słowa, które pisał Baudelaire, że ta dusza wina i że w butelce śpiewała;-)
Cóż, nikt z nas nie jest doskonały. Nawet poeci ze Wschodu.
Wertuję sobie Księgę, znajduję historie, które zupełnie uleciały mi z głowy oraz te co zrobiły spore wrażenie jak choćby krótki majstersztyk w postaci opowieści O trojgu nieszczęśliwie zakochanych, lub zdania w stylu: księżyc piękna mieści się w jej każdej cząstce ciała. Well, trudno to podrobić bez otarcia się o śmieszność grafomanii.
Zakończyć wypada naturalnie jakimś ładnym cytatem. Niech będzie taki:
Wyrusza właśnie do Kairu karawana i chcę powrócić z nią do swoich.
Oraz taki, który wpadł skąd indziej, ale bardzo mnie rozbawił:
Zgodzisz się, że nie jestem tak odrażająca, jak mnie oczerniają, malując.
Wspaniała konstrukcja! Ale i tytuł i autora pominę.

wtorek, 27 października 2009

poniedziałek, 26 października 2009

Topkapi czyli wycieczka do Stambułu malowanego na pastelowo, albo nostalgia za rachatłukum


Borko droga, ten nieco przydługi tytuł odnosi się do cudacznej filmowej broszki, która wżarła się do mojego mózgu pewnego majowego wieczoru w roku 2000. Chodzi o film Topcapi z 1964 roku, w którym wystąpiła fenomenalna Melina Mercouri, farbowana na blond Greczynka z zachrypniętym od jarania szlugów głosem i ultra-slimową figurą.
Well, trudno polecić ten obraz żądnym wysublimowanych wrażeń odbiorcom :-)
To dość zwariowana (jak na lata 60.) komedyjka z niemłodymi już aktorami. Rzecz dzieje się w Stambule i opowiada o lekko zwichrowanej szajce oszustów, którzy planują skok na muzeum gdzie znajduje się sztylet z drogocennym kamieniem. Ot, czysta forma rozrywki zanurzona w "orientalnym" pocztówkowym świecie. Ładne stroje Meliny, przystojna twarz Maximiliana i fajtłapowaty urok Petera. Do tego garść czarnych charakterów i odrobina "grubych" żartów. Naprawdę - nic ciekawego na pozór.

A jednak... a jednak jak tylko zaczęłam czytać Biały zamek Orhana Pamuka od razu przypomniał się mi ten film. Doprawdy nie wiem dlaczego tak późno zobaczyłam "Topkapi", jakoś mi umknął w nawale oglądania wszystkich kinowych staroci w dzieciństwie. Jednym słowem w maju 2000 padłam "trupem" przed telewizorem:-) Ba, popiskiwałam w czasie oglądania filmu, kompletnie wkręcając się w jego fabułę, poczucie humoru postaci i nawet jak teraz zamknę oczy to w stop klatkach widzę ruchy Meliny, wymianę zdań z jej kompanami i całe sekwencje. Jest w tym filmie sporo uroku w stylu vintage i narracji rodem z komiksów. Kiedy dzisiaj wyszukiwałam fragmentów na YouTube to z zaskoczeniem zauważyłam, że nic a nic nie zmieniło się w mojej sympatii.

Zresztą obaczcie sami:



Teraz myślę sobie z lekkim smuteczkiem, że ten cholerny Stambuł to taka moja wiecznie niedostępna podróż. Całe lata obiecuję sobie wyprawę do tego miasta, a potem hen na Wschód. I nie wychodzi. Albo nie wsiadam w Bukareszcie do autobusu, albo w porcie w Konstancy z żalem liczę grosz na prom, albo daję się zwieść tawernom w Neseberze, albo leniwieję od ciężkiego wina w Starej Zagorze, albo jadę w zupełnie odwrotnym kierunku. Paranoja. Przez cały ten czas ciągle dostaję coś z tego miasta, a to buciki, a to koraliki, a to szaliki, a to kartki, a to sms wysłane z lotniska (żeby mnie szlag trafił:-). Po prostu jest to niesprawiedliwe i coś trzeba z tym zrobić, choć w swój pokrętny i ponury sposób myślę sobie, że znów za-dzieje się coś co uniemożliwi mi podróż nad Bosfor:-(
I nawet rachatłukum ani kawałka pod ręką. Gosh, a swego czasu zjadłam tego kilka kilo co zważywszy na lekką wagę smakołyku to naprawdę niezły wyczyn.


Farbowana Melina:-)


Melina w najlepszym ujęciu.

Ps. a w ogóle to mnie się wszystko zupełnie przypomniało i ponakładało z innego powodu, ale to story właśnie z zupełnie innej beczki, więc dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy, a szczypawki do zabawki no i zmory pod telewizory...

sobota, 24 października 2009

Bohemian Like You....


Przynajmniej jedna osoba w tym mieście czerwieni się do poduszki słysząc ten numer The Dandy Warhols.
Whos that guy? Uzasadnię ten wpis zdecydowanie bardziej merytorycznie jak tylko wyśpię się. And I feel. Hyc. Cause I like You.
A i gwoli ścisłości jestem tym gościem w kowbojskim kapeluszu:-)
No i droga Borko - do ostatniego listopadowego weekendu w Polanicy, jak Mała Blogerka nie zapomni dancingu zamówić. I ogólnie dont kraj for mi arhentina:-)

poniedziałek, 12 października 2009

Na komiksowym uroczysku


Borko zanim "radio apokalipsa" czyli media zaczną nadawać o nowych aspektach już stosunkowo starych afer (w sensie ostatnich), a te nowe będą czekać w kolejce (co ja Wam tu będę psuć wieczór, jutrem sobie podenerwujecie się albo ucieszycie:-) zrobiłam dziś hyc na poszukiwanie "czegoś do czytania", bo to co dzisiaj przydarzyło mi się "do jedzenia" nie zasługuje jakoś szczególnie kuwa na uwagę.
No więc, dzięki dobremu sercu Sylv:-) zamiast jednej pozycji czyli planowanego zakupu Mikstury (czyli komiks i literatura) melanżu autorskich interpretacji komiksowych ujęć 55 pozycji światowej literatury zebranych w garść i opisanych przez Roberta "Jazze" Niederle dorzuciłam pod poduszkę Opowieści Grozy Carlosa Trillo i Eduardo Risso :-)I co tu wiele mówić, Risso ma fajną kreskę i story 3 i 8 są po prostu extra.
Jednak frapującą sprawą wydaje się być Mikstura, zerknęłam na kilka interpretacji oraz opisów i... nie pójdę dzisiaj szybko spać :-)
Podczas wielu rozmów z dziwacznymi postaciami Alicja przekonuje się, że są to dziwaczne postacie, i samodzielnie dochodzi przy tym do wniosku, który można sformułować bardzo krótko: otaczają nas dziwne postacie.

(Fragment koment. do Przygody Alicji w Krainie Czarów - Lewis Caroll, rysunki Kurt Doring (piękne na marginesie). Kładzie na łopatki też Koran, Kandyd, Faust... dobra wracam do lektury.
By the way - pod każdym epizodem Autor podaje wskazówkę co do propozycji muzyki jaką należy słuchać przy lekturze danej lektury i kontemplacji ikonografii. Do Fausta zerkam polecany jest akurat Leonard Cohen ;-), a i jeszcze - do Alicji w... The Residents, a do Portretu Doriana Graya The Village People :-)))))))))))
No dobra, dance me to the end of love... trzeba zwijać się z sieci.

Ps. ...a i w ogóle to Mikstura mnie rozczuliła bo rok temu spełniałam taką jedną uroczą prośbę żeby napisać ze 20 tytułów książek, które należy przeczytać żeby poczuć się hm człowiekiem ;-). Beznadziejne zadanie, ale ubawiłam się setnie. Poleciłam - z czystej złośliwości - Czarodziejską górę he he he moją cudownisię - umieszczając ją na pozycji "numero uno". Po pół roku zapytałam w miłym mailu: "Jak idzie lektura?". Usłyszałam: jestem kurwa na 54 stronie i każdego popołudnia kupuję trzy browary na wieczór żeby nie mieć pretekstu do czytania... Hm, a mogłam zacząć od Ulissesa;-)

Czarodziejka


Borko, a więc czekają nas zmiany, a może nawet zamiany. Life tararararara, Life is life:-) Nie ma to zapewne żadnego znaczenia, poza to, że chciałabym napisać coś Komuś tak pięknego jak sonata op. 5 nr 12 La Folia, której autorem jest Corelli. Skoro nie ma takiej opcji, to powiem, że życzę wszystkim barwniejszej jesieni. Taką miałam okazję obserwować w masywie Śnieżnika.

Ps. na focie sąsiadujący z naszą noclegownią-willą pensjonat o nazwie Czarodziejka. Myślę sobie, ta czarodziejka to z tych co ludzi zjada i zupę na psie warzy dodając skrzydła nietoperza;-). Międzygórze/październik2009.

środa, 7 października 2009

Ponure numery, czyli szukając muzycznego tła do nastroju pod głodnym kotem

Borko, gorzej chyba być nie może, choć oczywista znam kilka płyt z nurtu doom metal, które mogą jeszcze bardziej mnie rozwalić. O, gdyby być masochistą można teraz posłuchać jakiś staroci z komórki pt. My Dying Bride, albo stary Cathedral..., co jeszcze było na "epkach" czy "longach" takiego co mogłabym uznać za sezon na doła? Pornography The Cure? Niee, to nie jest aż tak młócąca płyta. Jest totalnym wiertolotem numer Throbbing Gristle (piękna nazawa;-) After The Fall - nie ma siły, morderstwo na jakimkolwiek samopoczuciu, czy chęci do życia. Właściwie należy zapodawać go innym po złości i pytać się: co myślisz o tym numerze? Zaskakująca atmosfera, nieprawdaż? A słyszysz te szmery i zwodzący głos na głębszych ścieżkach? Ha:-). So, co jeszcze? Synonimy Republiki? Nie-bardzo, z wiekiem uważam, że to romantyczny kawałek. A może płyta Soulside Hot Bodi-Gram? Ma w sobie sporo goryczy, a i owszem, zwłaszcza ostatni numer Crazy to zapowiedź mroku miasta i szaleństwa własnej pustki - cokolwiek to znaczy, ale jednak załoga była za młoda żeby tak dobrze otrzeć się o esencję doła. Z całą pewnością nie może zabraknąć komercyjnego, ale jakże niszczącego wszelkie nadzieje Everythig Dies Type O Negative. Przezacna rzecz dla playlisty audycji tu radio z dna grobu. No, i parę kompozycji niezbadanego małego wygi Glena Danziga też można by dorzucić, ten w okolicach 50. stał się prawdziwym koneserem opisów zejść. Kołacze mnie oczywista Empire - zwłaszcza w wykonaniu Johnego Casha. I... bingo! Mam króla posępnych dołujących kawałków - artystyczny czarny miks. Oto numer: Thirteen w wykonaniu Casha, a ze słowami Danziga. Kuwa, toż to prawdziwy mistrz złego samopoczucia:
Bad luck wind been blowin' at my back
I was born to bring trouble to wherever I'm at
Got the number 13 tattooed on my neck
When the ink starts to itch
Then the black will turn to red

I was born in the soul of misery
Never had me a name
They just gave me the number when I was young


I po tym, to już wszystkiego się odechciewa. Chyba, że zna ktoś bardziej pro-depresyjne dzieła muzycznej pop-kultury?

wtorek, 6 października 2009

Tradycyjnie na ruinach:-)


Borko, pogoda dziś pod mokrym kotem. A jak wiadomo - kociny nie lubią namakać. I ogólnie to najlepiej byłoby que muero porque no muero, choć w zasadzie należy powiedzieć, że życie (...) jako przygoda, misja lub też zadanie, które wybieramy, przyjmując jednocześnie wszystkie trudne i tragiczne aspekty z nimi związane, bywa męczące lekko.
Tiaaaa, wszystko za oknem na to wskazuje. Ale jako, że zgodnie z receptą należy udać się w górską wędrówkę żeby doświadczyć życia jako kamienia probierczego, a nie czynić rzeczy gwałtownych, tako więc to uczynię.
Tematów na dziś ciekawych nie ma, poza kilkoma filmami na YouTube, ale to jak Mała Blogerka rzekła: "nie wchodzę kurwa na twojego bloga żeby se filmy z YouTube oglądać", to dam je nastepnym razem:-). Miau.

niedziela, 4 października 2009

My (funny) Immortal


Borko, weekend był dokładnie taki jak cała reszta moich wcześniejszych przygód w tym jednym ze światów Poppera. Podróż/plaskacz*/przyjemność/plaskacz/rozpasanie/spleen/praca/refleksja/plaskacz/radość/weltschmerz/przyszła podróż.
Leżakuję w sypialni myśląc sobie, że: jeńców nie należy brać, przegrana bitwa to zachęta do wygrania wojny innym sposobem, duch olimpijski zupełnie jest mi obcy, kodeks Bushido miał parę dobrych rozwiązań, ale na szczęście mieczy nie trzyma się już w domu:-)
Konkludując: wszystko bardzo dobrze się skończyło. Zaskakujące - jak zwykle.
When you cried I'd wipe away all of your tears
When you'd scream I'd fight away all of your fears
And I held your hand through all of these years
But you still have
All of me
(...)
I'm so tired of being here

* plaskacz to jednostka przeciwstawna głaskowi. Głask to pozytywny mem lub gest jaki możemy otrzymać w ramach wymiany komunikacyjnej i behawioralnej od innych podobnych nam bardziej lub mniej jednostek. Plaskacz to jednostka negatywna - zasłużone bądź niezasłużone trzaśnięcie z liścia, w sensie mentalnej łapki. Mała Pat zazwyczaj otrzymuje łączone pakiety;-) w związku z czym od dziecięctwa starała pojąć się o co chodzi Markizowi de Sade - miarkując, że gdzieś tu pies jest pogrzebany. Jak dotąd nie natknęła się jednak nawet na swąd psiej padliny. Więc zagadka pozostaje nierozwiązana.

Ps. FOT Pat - Świdnica/październik2009. Zwykły soniak cyber shot z ręki. Ale fota mi się podoba.

piątek, 2 października 2009

Romek i Julka z Chlewisk:-)


Borko, a to na kanwie najróżniejszych aspektów dotyczących życia korporacji można opowiedzieć wiele ciekawych historii, napisać kilka niezłych książek albo zrealizować parę filmów. Oczywista, cudowna jest ironiczna perspektywa spoza ferajny, bo od środka ludzik to traktuje zdecydowanie poważniej, a czasem nawet - jak wiem - dramatycznie. Najlepsze numery opowiada oczywista droga Borko, zwłaszcza postać jej bossa zwanego Mietkiem Zegarkiem, zdaje mi się być strukturą niebanalną o szerokim wachlarzu możliwości wykorzystania w najróżniejszych narracjach. Ale porzućmy na chwilę Borko i jej korpo co szefowie pono są z rodziny "wsi"owej. Więc dziś, na koniec nie-świętego tygodnia oraz dnia piątka już popołudniu, w którym (choć na swoim) nie chce nam się pracować jak na cudzym, pochylimy się co-nie-co nad meandrami namiętności w korpo:-)
Well, w gronie postaci nam znajomych jest jedna pani, którą nazwijmy umownie Farmacja. Droga Farmacja ma w sobie ciekawe połączenie charakterologiczne: niewątpliwe wilkołactwo w sferze "kariera" oraz notoryczną anemię emocjonalną jeśli chodzi o rozróżnienie w sferze "uczucia". Otóż, anemia ta objawiła nam się ostatnio podczas przyniesionej przez Mo opowieści z życia pani Farmacji. Więc. Dramat dzieje się w SPA Chlewiska. Ładny ośrodek. Bawi się korpo w stylu hawajskim (robiły my raz taki event w Pozen, jednak nie było jak w teledysku Beach Boys:-). Jest nowy prezes samiec Alfa oraz liczni wasale regionalni płci obojga. Bohaterka Farmacja znajdująca się w sferze zainteresowania samca Alfa decyduje się w pewnym momencie na zrucenie na parkiet hawajskiego kwiatka z włosów, a reszty skąpego stroju na wykładzinę w pokoju hotelowym, no i hyc. Po hyc, kiedy tak sobie leżą w łóżku, on pali, ona, że nie pali to sączy winko, on mówi: wiesz, myślę sobie, że mogłabyś być kobietą mojego życia. Ona: oh, ja też tak myślę. On: ale wiesz ja mam żonę i dziecko. Zresztą to nie chodzi o żonę, tylko o to dziecko. Ona: oh, tak to wszystko byłoby takie niemożliwe. On: zresztą wiesz, to nie chodzi o to dziecko tak do końca. Chodzi o to, że ja miałem przez sześć lat jeszcze dziewczynę (obok żony - przyp. red.) i teraz dzięki tobie zrozumiałem, że to ona jest miłością prawdziwą mojego życia. Ona: oh, ta historia jest niesamowita. I to dzięki mnie? Oh, to wróć do niej. Pozwalam ci odejść....
Farmacja kończyła swoją narrację Mo tymi słowy: czy ty w ogóle to rozumiesz? Nie, ty tego nie rozumiesz. Ty czegoś takiego nie przeżyłaś...
Kuwa. Pisząca te słowa - a słuchająca przy biurku tej historii - pomyślała sobie: kuwa, zaiste nie. Ma rację Farmacja:-) Tyle zachodu o to, że ktoś kogoś chce puknąć wykorzystując zależność służbową, a potem się wymigać bez dostawania natarczywych sms i telefonów - to naprawdę spora sztuka. Myślę, że korporacyjni trenerzy odrobili lekcję związaną z fabułą filmu Fatalne zauroczenie. A mnie się zdało, że łatwiej byłoby powiedzieć: bo cię kuwa zwolnię i nie będzie za co kredytu za mieszkanko spłacać.
No tak, ale za to się do sądu trafia i gazet:-).
Tym mało budującym akcentem kończę blogowanie w tym tygodniu, a nie chcąc pozostać taką złą cyniczną plotkarą, powiem, że w tym zalewie szlamu zdarza się czasem miłość zaskakująca, ale to wszystko z zupełnie innej beczki aksjologicznej więc nie łączmy kaszanki z kawiorem:-) Miłego weekendu.


Ps. FOT Hanah/ koty giną także w Izraelu.

czwartek, 1 października 2009

No means No


Jestem dzisiaj na Nie. Niech się idą bujać ci, którym wychodzi to najlepiej. Nie i nie oraz raz jeszcze Nie.
Mówiąc po piosenkowemu: jestem w nastroju nieprzysiadalnym.

środa, 30 września 2009

The Randy Dandy


Borko droga, mam czasem przeczucie estetyczne co do tego, że mi się szerokość geograficzna pod względem twórczości, zarobkowania i nosa minęła:-) Choć zapewne te wnioski i przekonania nie wpłyną jakoś szczególnie na rzeczywistość, jednak sprawiają niezłą frajdę.
A to właśnie otworzyłam dzisiejszą subskrypcję NTY Style Magazine i z jakim radosnym zaskoczeniem obaczyłam najnowsze trendy dla mody męskiej jakie wieszczą bolki z niujorka. I kto jest idolem wyobraźni na czas najbliższy? Gabriel De'Annunzio:-) Tu artykuł jaki New York Times o Gabrielu wysmażył: The Randy Dandy, a tutaj sesja zdjęciowa mode.
Można byłoby nieco skusić się na refleksję dekonstrukcyjną by the way tej estetyki, ale Mała Pat musi pozarobkować i to nie w NYT:-)

wtorek, 29 września 2009

Merchdesign


Borko, co zastaje się w domu samotnego (czasowo lub długoterminowo) faceta? Wczoraj usłyszałam pytanie o to czy kojarzę ten charakterystyczny zapach jaki wytwarza się w opuszczonym domostwie, mieszankę starych kapciuchów, skarpet oraz oparów browara i przegrzanego powietrza od nieustannie włączonego komputera. Tia, a i owszem. Choć mnie się zdarzyło raz po dłuższej nieobecności (jeszcze za czasów związkowych) zastać gruz z wannie:-)))), który musiałam o 1. nad ranem wynieść chcąc się wykąpać:-) Borko by jeszcze dorzuciła, że można zastać też inną babę pijącą z naszych kubeczków. Pewnie lista byłaby baaaardzo długa. Ale czy teraz czujemy się bezpieczniejsze? Well...

Ps. Na focie: idealny zestaw gospodyni domowej bądź rewolucja w kwestii merchdesign:-)

poniedziałek, 28 września 2009

Become the "lodzik"


Borko, a więc wszystko zaczęło się od opowieści o wyprawie do sklepu. Udałam się do centrum handlowego zwanego: współczesna świątynia konsumpcji i powszechnej radości rodzinnej w celu nabycia dwóch pstrągów patroszonych, jednego płynu do płukania tkanin oraz soli morskiej. Przechadzając się między regałami zachciało mi się zjeść loda. Ale doszłam do wniosku, że nie będę kupować żadnego tam badziewia w papierku co mnie się rozpuści "namarkiecie", tylko jak "człowiek" udam się na "pasaż" i kupie na jakimś mniej lub bardziej znanym stoisku, gdzie lud zasiada nad szklanymi miseczkami i takimi tam innymi. Jak pomyślałam tak już prawie uczyniłam, ale... w ostatniej chwili przyszedł mnie do głowy kolejny pomysł: eee, nie będę siedzieć jak palant w cukierni z siatką ryb skoro mogę jeszcze zajrzeć tu i ówdzie "nasklepy", a przecież lodzika sprzedają jeszcze na dworze zaraz przy wyjeździe, a do tego włoskiego, kręconego. Tak więc zostawiłam sobie przyjemność na koniec. Radośnie zmierzając do domu pobiegłam w kierunku przyuważonych wcześniej budek. Tyle, że tam zamiast uroczej pani co kręci lody powitał mnie napis: "lodów chwilowo brak". Kuwa. A że zmęczenie i znużenie handlem było już przeogromne, to poszłam se w pizdu mawiając po wschodniemu, siarczyście przeklinając pecha. A to właśnie tak w życiu jest, przekładasz, przekładasz, a na końcu lodzików brak :-)
Z tej okazji przypomniał mi się taki piękny epizod jak będąc małą dziewczynką otrzymałam na zakończenie roku od dziadków odpowiednią gratyfikację finansową za uzyskanie wzorcowych wyników w nauce i w ramach odwiecznej radości zrzucenia na 2 miesiące z ramion opresji systemu, postanowiłam całą kasę przepuścić w ulubionej włoskiej lodziarni. Skończyłam zdaje się na 10 albo 12 sztukach, po których chorowałam przeokropnie. Ale radość z udziału i wyników była bezcenna.
I jeszcze taką fascynującą sprawą ze szczeniactwa to było mleko w tubce - z logo z krówką i wersji waniliowej i kakaowej. O kuwa, bieganie po podwórku z własną tubką, zwijanie aluminium żeby wycisnąć więcej i kurs dla zaawansowanych: rozcinanie tubek:-) Ehhhhhhhhhh. No dobra, to byłoby na tyle. Lodzików w tym sezonie już nie będzie.

Fot. obraz z galerii ulicznej w Altei - kot smutny po stracie właściciela albo kot czeka na swojego pana/panią - o ile w przypadku kotów można mówić o byciu ich "panem".

niedziela, 27 września 2009

Element gnostyczny w gminie Walim;-)



Borko, a skoro Ty zaraz przyjedziesz na Celtic Street to nie będę do Ciebie nic pisać:-)
Tak więc...
Ostatnia sobota miała w naszym małym regionie zabójczy urok. Idealny jesienny kicz. Wszystko jak trzeba. Niebo tak niebieskie jak na freskach Giotto, słońce, ciepło, pnącza czerwonego wina na stylowych domach, zapach świeżo ciętego drewna, krystaliczne wibrujące powietrze. Afkors nie w mieście, choć co tu wiele mówić, Wro najpiękniej wygląda właśnie w słoneczny jesienny poranek, kiedy niska temperatura sprawia, że krew szybciej pulsuje w żyłach, parki zamieniają się w najlepszy melanż kolorystyczny, a refleksy świetlne dają jedyną i niepowtarzalną szansę do uchwycenia w kadrze aparatu "ducha miasta". W innych porach roku tenże jest widoczny tylko połowicznie, albo chowa się gdzieś za gzymsami lub podszywa pod innych ludzi, a jesienią widać jego cały urok i niesamowitość. Jednak tym razem całe piękno jesieni oglądałam z łagodnych szczytów Gór Sowich, gdzie się Panna Blaum udała podreperować swoje zdrowie i zapomnieć o wszelakich używkach na czas jakiś (zostańmy przy bezterminowym jakimśczasie:-) oraz innych problemach vide kryzys gospodarczy, życiowy, uczuciowy, kosmetyczny, gastronomiczny itp itd.
Sowie są niesamowite. I choć czasem wkurza ta patyna dziadostwa towarzysząca naszej regionalnej turystyce, to i tak warto tam zaglądać.
Ale frukt związany z ostatnim wyjazdem nie trafił się w górach, ani na pod wieżą widokową, ani w lochach kompleksu Riese. Wszystko to wina małych zarośniętych schodków. Wyrosły sobie ot tak, nieopodal głównej trasy, już na obrzeżach miasteczka. Zupełnie zmurszałe pięły się wysoko w górę do małej zarośniętej zdziczałymi krzewami i za bardzo wybujałymi drzewami kwatery. Rodzinnej nekropolii. Mauzoleum musiało być niegdyś okazałe, ale teraz wejście zostało zamurowane surową cegłą, a wszystko wokół zdewastowane i zeszmacone bo jak to bywa rzeczy mistyczne w otoczeniu ludzi często muszą obcować prawdziwym gównem.
Grobowiec w każdym bądź razie został ciekawie udekorowany. Można powiedzieć - miano pod tym względem fantazję, a może i była w tym wszystkim jeszcze jakaś myśl, albo tajemnica, albo sekret lub inne takie fanaberie:


Na głównym portalu zamieszczono scenkę rzymską.


Po lewej stronie wyskoczył gnostycki Ureusz.


Na "rewersie" wyskoczyła zaś klepsydra, którą unosiły skrzydła nietoperza. Ulatujący czas. Posępne, ale i zabawne, w stylu noir.


A na koniec, kolejny wąż trzymał w pysku jajo. Nowe życie.

Taka to historia hm w czasie cyklicznym, nie historycznym.

czwartek, 24 września 2009

Przypadki pewnej anonimowości


Borko, po prawdzie to ja dzisiaj chyba lekki stan zapaści zaliczyłam, ale jak to bywa w bajkach bądź niektórych filmach, zażycie tabletki postawiło mnie na nogi. Nie ma co, albo nic śmiesznego, czeka mnie diametralna zmiana stylu życia, co jest bardzo przerażające. A smutek przy tym taki, że numery Tristesse de la Lune są wesołym hop siup:-( - a w sumie kuwa są, to może lepiej wymienić Everything dies Type o Negative. Bu:-( Sanatorium i klepsydra. Choć Lou Med napisał dzisiaj, że starość to stan ducha nie ciała. Ja sobie jednak myślę, że nadmierne poczucie szczeniactwa na ciało nie wpływa korzystnie.
Zostawmy kwestie stetryczałej medycyny przedsionka wieku średniego na boku. W całym tym ferworze wydarzyła się jeszcze inna - przynajmniej zabawna historia - i to związana z blogosferą.
A to ostatnio na 5Władzy, patrzę ja patrzę, a tu jest "nowy dyskutant" co bloguje jako Wittman i ma nader ciekawego dla mnie bloga Krajobraz po bitwie, który jest dla tych co lekko spieprzone oko mają na post-militarny ślad:-). Tak czy owak ciekawe to miejsce i opisy fajne. Więc postanowiłam zostać obserwatorką.
He, i z jakim zdumieniem odpaliłam dzisiaj maila znajdując list od dawnego kolegi od studiów, piwa, koncertów i plotek co... jest jak się okazuje autorem Krajobrazu:-)))))))))). Tak czy inaczej dowód jest na to, że po pierwsze: w necie zawsze trafi swój na swojego, po drugie: są tu sami znajomi w gruncie rzeczy, choć czasem przepadają gdzieś na lata.
No co tam Greg mogę powiedzieć: welcome:-) i ja polecam Krajobraz po Bitwie - wielbicielom nor, okopów oraz strupów wojennych.

środa, 23 września 2009

Z notatnika kocopalnika;-)


Borko, nie idzie mi dzisiaj pisanie. Dość więc posłużę się cudzym słowem:
Never fear shadows, for shadows only mean there is a light shining somewhere near by.


Ps. A fota by Mała Blogerka, podpisy mogą być takie: komiksowe sny panny Pat albo Pat śni o bohaterach z komiksów:-)

wtorek, 22 września 2009

...w ciszy nie wiadomo, trzeba iść, nie mogę iść, jednak pójdę*


Borko, Lacan:-) napisał, że prawda ma zawsze strukturę fikcji, zaś Eco w przedmowie do jednego z komiksów o Corte Maltese, że nie wierzy autorom, ale wierzy tekstom. Jestem skłonna przyznać obu nieco racji. Drwiąc lekko czasem z niektórych ludzi, lubię sobie zacytować baby klozetowe z filmu "Miś", które o Prezesie Ryśku mówią: ten człowiek w życiu prawdy nie powiedział:-), ba sama częściej piszę prawdę niż ją wypowiadam. Zatem pozostaje jeszcze jedna kwestia: w co wierzysz? W to co mówię czy w to co widzą oczy? To taki nieco przydługi wstęp, który tak naprawdę dotyczy czegoś innego ha ha (może to być właśnie to nienazwalne Becketta) ale tym razem będzie wyprowadzeniem w pole, a raczej do Barda:-), bo ten wpis obiecałam Małej Blogerce.
A więc Bardo... Hasło pozycjonujące to miasteczko brzmi: Miasto cudów. Ale żeby było jasne to raczej mamy tu do czynienia z cudami rodem z Świętego Wrocławia Orbitowskiego, a nie innymi. Lubię (i znam Bardo) z dwóch powodów: 1. bo to gród Małej Blogerki i zawsze jak tam przyjadę i zaczynamy się kręcić po zakamarkach to odnoszę wrażenie, że jesteśmy jak w którymś z lepszych odcinków Archiwum X (tych z elementami horrorów i spraw dewiant-mentalnych); 2. bo napisałyśmy niegdyś z Małą o tym mieście całkiem fajny reportaż pt. Bardo Maryja!, w którym zajmowałyśmy się handlem świętą wodą i kornikami w kaplicach oraz obcasem pewnego świętego bucika.
Poza tym w Bardzie jest jak Miasteczku Twin Peaks, w całym dobrym i jeszcze większym złym znaczeniu. Jednak po co pisać o zwyrodnialcach jeżdżących rowerami po leśnych drożynach, o sprzedajnych klerykach, babach z mięsnego co żywemu nie przepuszczą i gejach co zasadzają się na dobre perfumy i szale w kwiatuszki:-) Zostawmy to na boku. Wszak to tylko pył.
Pamiętam i wizualizuję sobie Bardo jadąc najwolniejszym w historii PKP osobowym relacji Wrocław-Międzylesie właśnie wczesną jesienią w słoneczny dzień. Najpierw mijamy wszystkie te cudne wiochy, w których tyleż interesujących i tajemnych miejsc (o których mało kto wie:-(, ja choćby zawsze z nostalgią patrzę na wzgórze Białego Kościoła (opisane m.in przez Sapkowskiego w Bożych Bojownikach) wiedząc, że jadąc jeszcze dalej wpadniemy na skraj bukowego lasu, gdzie zacznie się łagodna - choć niepozbawiona podskórnej dzikości - trasa na Gromnik. Gromnik to takie lekko diaboliczne miejsce. Nie tylko ze względu na legendę o tym jak to diabeł ciskał gromem grając w kręgle z jednym zwyrodnialcem, ale przez iluzoryczność, która jest w tym miejscu prawie namacalna. Bo Gromnik to góra, na którą wchodząc ma się wrażenie, że zgubiło się szlak i trzeba jej szukać. Nie potrafię tego ładnie ani precyzyjnie opisać, ale musicie zawierzyć tekstowi:-). Więc jedziemy dalej. I nagle, kiedy kończą się łagodne połacie zieleni, wiosek, lekkich wzgórz wyrasta fajnie imponujące pasmo zielonych gór, w wąską przełęcz wjeżdża się z napięciem oczekując jaka to kraina da się poznać naszym oczom? I jeszcze jedno: stacja Bardo Śląskie - jest w sumie stacją nierealną - bo nie ma czegoś takiego jak Bardo Śląskie poza tamtym jednym miejscem: tablicą na drewnianej budce niewielkiego dworca, z którego liszaj ohydnej farby olejnej próbuje obedrzeć całą estetykę i godność, ale mimo wszystko nie udaje się to. Na szczęście:-)
A więc Mała Blogerko - to jest Bardo:-)


* Samuel Beckett Nienazwalne

piątek, 18 września 2009

Boli głowa oraz inne potworności dnia następnego


Borko, jak mnie dzisiaj kuwa głowa boli oraz kac męczy strasznie :-) Ale widok na stolyczny socreal w jasnym słońcu i przy błękitnym niebie bardzo mnie się podoba, ale to zapewne wina tego, że jeszcze trzeźwa do końca nie jestem.

Ps. na zdjęciu kot Coto Marii:-)

poniedziałek, 14 września 2009

Popkultura zgarnęła wszystko, nawet real


Borko, a więc trafiłam - dość nieoczekiwanie - na Bękartów Wojny, Q-Tarantino. I dobrze. Najpierw jednak dwie uwagi. Primo - nie należy rozpatrywać tego filmu w kategoriach historycznego czy politycznego dyskursu (raczej jeśli już to pop-polityka, ale o tym na koniec). Secundo - jeśli nie podoba się Wam przynajmniej he he połowa filmów Q-T, to nie ma sensu na to kino iść. Ja mieszczę się właśnie w grupie tych, co jednak połowa się podoba, więc jakoś szczególnie głowa mnie nie bolała w czasie przyjmowania zaproszenia na ten film:-). I jest jeszcze jedna wskazówka. Nie wiem czy ktoś pamięta taki stary komiks o niejakim agencie Richardzie Sorge - czytało i oglądało się to świetnie, cała historia z punktu widzenia realu była kiepsko trzymającym się kupy łajnem:-). Podobnie jest z Bękartami. Wdawanie się w głębsze dywagacje jest kuwa podobnie absurdalne jak większość dysput o polityce po wypiciu "półlitera" absyntu. Po prostu nie da się. A jak się przypomni o czym szła gadka to lepiej zwalić wszystko na amnezję. No, znam ja ci też parę takich dyskusji co po trzeźwemu odbywają się:-), ale to myślę sobie wyjątki potwierdzające regułę ha ha.
No więc - a to kawałek estetycznego filmu jest - na pewno najlepszym epizodem (for me) jest spotkanie w piwnicy na francuskiej prowincji i dyskusja dotycząca akcentów z równych regionów Niemiec. A rola? Zdecydowanie Til Schweiger jako sierżant Hugo Stiglitz. Choć trzeba zauważyć, że to bardzo podobny klimat jak jego rola w Anarchistach.
A wracając do pop-polityki. Gdzie jej triumf? Ano, zwycięstwo polega na tym, że właśnie takie filmy się robi. Myślę, że niektórzy mogą nawet uwierzyć, że wojna skończyła się 1944 roku, a Hitler i Goebbels (m.in.) zginęli w pewnym paryskim kinie, a prawdziwym oddziałem komando była grupa żydowskich "freaków". Tiaaa, perspektywa może i ciekawa, niestety było zupełnie inaczej.

niedziela, 13 września 2009

She' got a date at midnight


Borko droga, co w czerni i z przyciętą grzywką zawsze wyglądasz cool, a to jesień powoli skrobie do naszych drzwi. Ja to mam ostatnio wrażenie uczestnictwa w czymś takim jak lato przed zmierzchem, ale to może li tylko potrzeba lekkiej hibernacji.
Z racji warunku niezbędnego powrotu do pionu, droga Ags, namówiła mnie na festiwal Dialog w towarzystwie jakiś ludzi, których nie znam, ale co tam, niech będzie, bylebyśmy na T.E.O.R.E.M.A.T Jarzyny dotarli, to uznam całe przedsięwzięcie za udane. Tak czy inaczej nie o tego rodzaju sztuce chce ja dzisiaj tutaj napisać.
Przesilenia ujawniają sfery naszego życia, o których nie mamy zielonego pojęcia. Ba, pełne pychy stwierdzenie, że zdaje nam się wiedzieć o kimś wszystko tylko z tak błahych powodów jak wspólne mieszkanie, dekady znajomości, setki awantur, tysiące uścisków, hektolitry przegadanych godzin... to za mało. Ludzie cholernie niewiele wiedzą o sobie w gruncie rzeczy, posępna zasada głosi nawet, że to co w nas najlepsze rzadko kiedy może znaleźć swoje ujście w tym materialnym świecie i pozostaje zamknięte przed innymi. Zdecydowanie łatwiej wychodzić na zewnątrz różnego rodzaju diabelstwu. Mhm, jest coś na rzeczy. Każdy ma jakieś sekrety i sekreciska - jak się okazuje. Rzecz niepojęta. Kiedy zdarza się - wychodzą na jaw - są tak szokująco absurdalne jak sadomasochistyczna randka o północy (to przenośnia ma się rozumieć;-). Tylko co z tą wiedzą zrobić? Jak po czymś takim wrócić do ciepełka prozaicznej harmonii codzienności. Nie mam zielonego pojęcia. Cóż, pomyślę o tym jutro...
Dla lepszego samopoczucia dodam, że bywają również niewypowiedziane sekrety, które choć dziwne i nieme są jasnymi komunikatami. A to, że nie są to historie z realnym zakończeniem? Kogo to obchodzi. Nie pojmuję tego kultu materialności za wszelką cenę;-)

sobota, 12 września 2009

Oczywiście w 90. rocznicę Fiume


Na temat Gabriele D'Annunzio i marszu na Fiume wymądrzałam się na 5Władzy, gdzie zapraszam na małego posta, drugi raz języka sobie nie będę strzępić jak mawiał wielki Hegemon w jednym polskim komiksie:-).
Tak czy siak - dziś ciekawa rocznica - 90 lat od wejścia do Fiume. Kto zna Triest, przejechał trakt dalmacki prowadzący do dawnej Fiume, a obecnie Rijeki ten wie co tam głowie Adriatyk potrafi namieszać. Eh, a kalmary jak tam smażą na masełku i wermut chłodzą:-)

czwartek, 10 września 2009

Raport z dziwnej podróży


Właśnie wróciłam... z najdziwniejszej podróży swojego małego życia. Może powinnam napisać najstraszniejszej, ale myślę, że pojęcie dziwności oddaje zdecydowanie bardziej skalę wszystkich doznań. Myślałam sobie: będę radośnie pisać o przygodach w dalekich stronach. Nic z tego. Jeszcze chwila, muszę wrócić do pionu, zastanowić się nad wszystkim. Paplać bez sensu - to każdy robi.
Najgorsze jest to, że nie mogę czytać. Ale to też pewnie musi "odleżeć".

piątek, 4 września 2009

Ostatnia wspólna fotografia


Jastarnia/sierpień 2008 - i to byłoby na tyle z realu. Mama Tobs odeszła. Przeżyła 63 lata. Za mało. Próbowałam przypomnieć sobie dzisiaj rano, kiedy ostatni raz widziałam ją uśmiechniętą. Nie pamiętam. Może właśnie już tylko na tym zdjęciu.
Różne rzeczy pamiętamy, sporo przekręcamy, a nasza wyobraźnia deformuje rzeczywisty obraz wydarzeń. Zostawiam sobie taki wizerunek, który lubiłam najbardziej. 21 czerwca - Jej imieniny - początek wakacji, najlepsza pora roku, słońce. O 6. rano stukot jej pantofli na wysokich obcasach i zapach perfum, potem widok jak, w zawsze dobrze dobranej sukience, biegnie do ogrodu żeby zerwać do koszyka nieco wczesnych czereśni. Na stole zapakowane ciasto do pracy. Ściąga ostatnie papiloty albo wałki z włosów, maluje szminką usta i pędzi obładowana do biura. Po południu wracała z największym jaki kiedykolwiek widziałam naręczem kwiatów. Nikt nie dostawał tyle i tak pięknych kwiatów na imieniny co Tobs. Często brakowało wazonów w domu.
Dziwne to wszystko.

wtorek, 1 września 2009

Just Drifting


Podobno biblioteka jest labiryntem, literatura opiera się na mitach i onirycznych sterach, a prawdziwą zagadkę stanowi czas, który nie odtwarza tego co tracimy. To ostatnie dzieje się właściwie nieustannie. Zmienne są tylko proporcje, inne dla każdego człowieka. Niektórym dzieje się straty tyle ile jest ziaren w paczce od kawy, innym, mocne razy trafiają się jak świst batoga, raz na jakiś czas tylko, ale bardzo mocno. Następnie jest długa przerwa. Bywa i tak, że pewien negatywny consensus (cóż za dziwny zlepek znaczeniowy, ale tylko pozornie wykluczający się jakby nad tym głębiej zastanowić się) stanowi niejako treść bytu. Zresztą to zupełnie nieważne. Lata świetlne temu maniakalnie lubiłam słuchać nagrań pana G. P-Orridge'a, właściwie to temat na długą - czasem śmieszną, czasem straszną - opowieść, ale jakoś mnie się jeszcze nie chce wspominać, więc sorry. Sednem, a raczej jądrem całego odniesienia się do GP-O jest utwór rozpoczynający płytę Psychic TV Force The Hand Of Chance co zwie się "Just Drifting", jest to jedna z najbardziej doskonałych piosenek, która łącząc w sobie kawał lirycznego popu pod względem kompozycji (tak popu, co może głupio brzmi w połączeniu z PTV, ale w sumie jak kto zna ten projekt i samego ojca założyciela to stanie się dla niego bardzo jasne o co w tym "podprogowym grzebaniu" chodzi), dobry tekst i interpretację, która do tej pory wprawia mnie w niepokój, a to bo wydaje mi się, że jest depresyjna, a to że pełna ironii i drwiny z życia i ciągle nie wiem w sumie... a to znaczy: jest to dobry numer.
Sometimes, just drifting in this simple world.
Może zdecydowanie bardziej pasowałby teraz fragment z Force The Hand Ov Chance, o dekonstrukcji, sprawdzaniu, rozbiorach i ponownym składaniu, ale, ale to już mamy inne czasy i zupełnie przestałam jakby w to ufać (nie-najlepsze słowo) i z "de" to mi widzi się dziś tylko de-strukcja, de-stabilizacja i de-prawacja, wiec cóż, może lepiej zostawić w spokoju to de.
I co będzie dalej? Co dalej? Na końcu długiej uliczki mamy więc drzwi. Szczelnie zamknięte. Widzimy je tylko z oddali, z lekka zachwianą perspektywą. Błąd fotografki, która nie-chcąc stracić kunsztownego detalu okiennego po stronie lewej, zaburzyła harmonię. Stąd "korytarz" niespokojnie chwieje się. Nikogo tu nie ma. Słońce nie przebija się pasmami zza wysokich, wąsko zabudowanych, ścian śródziemnomorskich kamieniczek. Nikogo nie ma. Albo wszyscy już poszli, albo jeszcze nikt nie nadszedł.

czwartek, 13 sierpnia 2009

Wyrzucili "Ryby"


Borko, nie lubię jak coś się dzieje w Moim Mieście, a ja o tym nic nie wiem. Zwłaszcza kiedy zmienia się przyjazne mi nory i parcele w uporządkowane struktury ponowoczesnej tkanki prozachodniego miasta (ironia zamierzona). Ale...
Idę sobie rano sennie myśląc o banialukach, o głosie Marii Callas, o baraninie z czuszką, o tym że najlepszą formą utrzymywania standardów jest po prostu nie-myślenie o jedzeniu :-), o... o wszystkich tych ważnych sprawach które zwykle porusza wielka literatura he he, aż tu nagle widzę, że mroczno-brukowana uliczka niegdyś zwana Rybią, zmieniła nazwę na Jacka Kaczmarskiego. Hm, nie o twórczości JK będzie. Tylko o starej ulicy Rybiej. Otóż Rybia to jedna właśnie z takich "nor", stara brukowana, krótka, ślepa opleciona dwoma masywnymi budynkami. Wiele lat temu zasłynęła jedną posępną zbrodnią, następnie jako menel trasa do klubu Diabolique (eh, toż to prawdziwy świt żywych ladac był ha ha), aż w końcu w taxiarskie zaplecze pod klub Pruderia, w którym babki wiły/wiją się na rurach, stołach i takie tam inne. Eh, ciekawam czy zmiana nazwy ulicy wpłynie na wypełnienie i realizację formy dawnej Rybiej, a obecnie JK.
Mnie tam jednak trochę szkoda, a by the way nowego nazewnictwa jest taka brama - w nowej plombie przy skwerku, nieopodal ul. Pomorskiej, jak idzie się w kierunku Kaszubskiej - w sam raz nadaje się na "imienia" Rafała Wojaczka, ale o tym dlaczego, to może kiedy indziej, bo w sierpniu miałam już nie-blogować:-) Któż to chodzi z butami po nagim ciele kobiecym/Odpowiadam: poeta/Gnój/Alfons swej śmierci co ją rymuje wciąż ze śmiechem - aaaa, to tak przypadkiem na początku otworzyło się.

Ps. na focie okno nie na Rybiej, tylko na Włodkowica - ale pasowało mnie do konceptu.

wtorek, 11 sierpnia 2009

Bourgeois Clump


Borko, a więc zaniedbałam ostatnio mojego zrefreszowanego bloga, ale prawda jest dość banalna: ostatnie tygodnie upływały w klimacie życie, życie jak pudelek.pl - więc co tu kuwa pisać żeby nie otrzeć się o banał, albo włoską komedię;-). Może zacznę od tego: odszczekuję Łódź - hau, hau. Kiedyś na tym blogu napisałam o Łodzi straszne słowa (sic!), a parę dni temu ponownie zagnało mnie do tego miasta i dane mi było ujrzeć jego piękniejszą twarz: zarówno pod względem ludzi, relacji, pogody i architektury (vide: fot by Mo - Pat przed Manufakturą/mogłabym tam zamieszkać:-). To tyle w kwestii przeprosin - jak wiadomo, nie każdy urodził się stworzony do przepraszania;-)
Jadąc dzisiaj do agentury słuchałam sobie Bebe z płyty Pafuera Telarañas, słodka Hiszpanka ma wszystko jak trzeba, od wyglądu do głosu i zabawnych (ironicznie zabarwionych) tekstów. Dobrze nastawia mnie zawsze i niezmiennie - Siete Horas:
Siete horas, corriendo por la ciudad
Siete horas, mis piernas no dan a más
Siete horas, empiezo a estar del revés
Siete horas, te voy a volver a ver.

Właściwie to tekst dla wypałaszowanych gówniar, zupełnie pozbawiony dystansu, cynizmu czy też jakby to nie nazwać mądrości płynącej wraz z kolejnymi urodzinami he he. Jednak jest coś w nim uroczego i łobuzerskiego. Tłumaczenia Bebe, w całkiem fajnym sosie i interpretacji można znaleźć tutaj), a rzecz jest o jednej takiej co siedem godzin włóczy się po mieście i rozprawia się z własnymi kocopałami:-). Od pięknej Bebe pożeglowałam sobie w kierunku Tennessee Williamsa, którego ekranizacje tzw. dramatów jak to się ładnie mówi, bardzo od wczesnych kapciowych lat lubiłam. Jakoś trafiała do mnie ta wariacka atmosfera zagęszczenia, wzajemnych pretensji, niewypowiedzianych słów, udawania i złośliwości na operowym poziomie. W zasadzie sporo później było podróbek, ale chyba tylko The Garden of Good and Evil uznać można za strzał w dziesiątkę. Ładną zajawkę wówczas spreparowano na potrzeby reklamowe: Gotyckie Południe - super.
Tak to więc wszystko się toczy. Czasem śmieszno, czasem straszno. Latem zawsze wszyscy gdzieś wyjeżdżają, albo wracają i tak w kółko. Lekko chyba jestem zmęczona i potrzeba spakowania walizki daje o sobie znać. Napisałam dziś drogiemu Dantemu, z którym w niedzielę spotkałam się na przysłowiowym schodku pociągu (krótkie, ale za to konstruktywne spotkanie ha ha), że jesienią chyba będę miała nową lisią norkę. Dante stwierdził, że ja to taki nomad jestem. Ano, Włóczykij ze mnie, a nie Muminek, ale za to ileż atrakcji Wam dostarczać mogę, jeszcze przez czas jakiś:-).
Zatem do września cheri Dante w większym i lepszym składzie;-), a innemu znajomemu co wyjechał to mogę zażyczyć ...te voy a volver a ver, a reszta spraw niech sobie idzie swoją drogą. Eh, lekko nadszarpnęło mną to lato:-)

czwartek, 6 sierpnia 2009

40.


Toście drogi Panie Darse wstąpili w końcu do SS, czyli "Siwych i Starych":-). Oglądałam sobie ostatnio (z ciekawością) przygody inżyniera Karwowskiego - notuję po latach, czasy i styl życia 40. letnich dziadów zmieniły się, dylematy chyba jednak nie he he;-)
W każdym bądź razie - wiele przygód na nowej drodze życia prowadzącej do 80.

wtorek, 4 sierpnia 2009

Semantyka latarni morskiej jako wskazanie strumienia świadomości czy narracji?


Borko pilnie pobierająca nauki z konwersacji biznesowej po angielsku, śpieszę Ci donieść, że w piątek udaję się do miasta - którego oglądać więcej nie chciałam - czyli do Łodzi. Bu, to pewnie za karę, że na Twitterze zapodałam sobie fotę z Piotrkowskiej, a nie z piwnego ogródka we Wro. A poważnie, odkąd przenieśliśmy się z bankietowaniem na skwerek przy elektrowni wodnej, a sporadyczne eventy do Literatki, to właściwie zatraciłam rachubę wiedzy odnośnie tegorocznej oferty gastro wrocławskiego Rynku. Ale jakoś mi nie żal. Jak przypomnę sobie takie obrazki jak dziś, kiedy idę ja ci idę z rana (no bez przesady z tym rano) ulicą Świdnicką, a tu mija mnie dwóch nachlanych w sztok młodych niemieckich sąsiadów w modnych pastelowych polówkach z postawionymi kołnierzykami na sztorc (rzyg, rzyg, kuwa bulimiczny rzyg) zmierzających do "bier halle" - to jakoś nie tęsknię za gastro-strefą ze snob okręgu staromiejskiego.
Tytuł tego wpisu nijak ma się do jego treści (a może jednak jest coś na rzeczy...) poza tym, że oczywiście czytam panią Wolfe i siłą sugestii miele mi się jej sposób budowy narracji oraz wybór perspektywy opisu postaci. Motyw latarni morskiej - z całą pewnością jeden z piękniejszych. W zupełnych ciemnościach rzucony snop światła na rozszalałe turnie morskich fal, aby wskazać ląd małemu statkowi:-)

sobota, 1 sierpnia 2009

Pozostając zawsze w opcji zwątpienia


Borko, bloguję sobie właśnie z ogrodu w Obornikach Śląskich, siedząc w poniemieckim fotelu za całkiem zdaje się stalinowskim biurkiem i zapodając Edith Piaf z YoyuTube:-) Zawsze wierzyłam w konwergencję mediów i światów, gorzej było z całą resztą.
Nie mniej, pociągając kolejny łyk chłodnego browara, dochodzę do wniosku, że czasem dobrze tak się zresetować w zupełnie innej zakładce i przemyśleć to i owo. A tak, a i owszem jest i co. Do Obornik wcale nie lubię już przyjeżdżać. Zbrukanie dawanych rozwiązań urbanistycznych miasteczka jakie następuje powoli acz nieubłaganie od 89. roku doprowadza mnie do posępnego przeświadczenia, że oto mój świat przemija. Jak ostatnio zastanawiałam się jak zdefiniować - jeśli chodzi o osobowość - wampirzy spleen albo weltschmerz, to na myśl przyszły mi takie życiowe egzemplifikacje, że to jest takie ukłucie w sercu jak wówczas kiedy kadr z dzieciństwa zakorzeniony w perfekcyjnie zapamiętanych okolicznościach nijak ma się do obrazu, który właśnie tworzy nam się przed oczami, że to jest taki atak "dusiołka" jak siedzenie w sierpniowym słońcu nad grave dawnej przyjaciółki, że to jest ta zadra, która daje się odczuć w chwilach kiedy świadomość nieodwracalności czasu jest obezwładniająca aż tak bardzo, że chce się przyśpieszyć jego działanie, aby skrócić całą absurdalną sytuację.
Na szczęście są to tylko przecinki. Zdaje się.

czwartek, 30 lipca 2009

Na lekki koniec - dobry (zawsze) osiołek


Wdzięczne zwierzątko - tu w obiektywie redaktor Sylv - rodem z Maroka.


Osiołki zawsze muszą ciężko pracować, i to podwójnie:-( za liche wynagrodzenie. I zawsze ktoś powie, że i tak są złe oraz uparte:-(


Po pracy, życie osiołka nie wygląda różowo... I nawet napić się nie może...


A tu autorka mini reportażu fotograficznego - redaktor Sylwia - której dziękuję za fajne zdjęcia i zgrabny "fotoportret":-)

wtorek, 28 lipca 2009

Kot i sztuka

Zaloguj się na moim profilu i zrób proszę aktualizację oraz zaakceptuj znajomych

Borko, nadzorowanie cudzych profili jest jak głaskanie obcego kota na stadionie:-) vide załączona fotografia. Niby dotyk futerka jest jak zwykle rewelacyjny, zwierz przybiega (bo wiadomo, że do kotownic przybiega). Ale...
Zacznijmy od początku. Wszystko rozpętało się w ubiegły piątek. Z redaktor Sylv i redaktor Jacko poszłyśmy na "Harrego Plotera". Zanim weszłyśmy do kina, musiałyśmy oczywiście zaliczyć ileś miejsc, w których rozdają za mamonę straszliwe węglowodany powodując głębokie fazy uzależnienia:-) jak to bywa podczas tych upokarzających sesji obżarstwa rozmowy bywają miałkie. W skrócie ujmując mentalny biały kozaczek rządził. Jednak na koniec redaktor Jacko poruszyła nader ważną kwestią jaką są "społecznościowe spadki". Otóż, jeśli masz taką potrzebę możesz pozostawić na pewnych portalach testamentowych wszystkie swoje hasła do stron, które kreujesz, a jakiś odpowiedzialny "spadkobierca" podejmie trud (w sensie odziedziczy po tobie) kontynuowania dzieła. W pierwszej chwili pomyslałam: extra. W drugiej: kurwa, no bez jaj. Po kij, ktoś ma grzebać się w moich zasobach, nadrabiać styl i kiepski humor. A jak nikt się nie znajdzie? Wstyd i sromota będą jeszcze bardziej piekące. Wprawdzie nie sądzę abym z tego sobie zdawała sprawę, ale nigdy nie wiadomo. Nie mniej - temat ten zajmował mnie dłuższy czas (również z innego powodu, ale o tym kiedy indziej). Będąc na tej fali dostałam wczoraj info: "zaloguj się na mój profil. Zrób aktualizacje, dodaj znajomych, poodpisuj na maile. Żeby wiesz aktywność nie padła". Eureka! Nikt nie ma czasu żeby zarządzać wszystkimi swoimi wirtualnymi wcieleniami. Mit spędzania urlopów, czy wyjazdów z notebookiem na kolanach i bezprzewodowym nadaje się do edukacyjnych filmów o współczesnych patologiach, a nie do realnego zastosowania. Stąd - bardzo przydatną usługą będą "zarządzający profilami" - czyli, "podmioty", które są w stanie poprowadzić pozornie zindywidualizowane, społecznościowe profile/miejsca/aktywności w imię ojca/matki założyciela. Idąc tym tropem dalej - można wysilić się nieco - nie każdy ma zdolność kreacji, pisania, ubierania w ładne fatałaszki czegoś tam kuwa o sobie, ale w wewnętrznym przeświadczeniu wie o co "go" wie czego chce (zakładam), wie do czego jego osobie dalej, a do czego bliżej - i może chcieć skorzystać z tego rodzaju usług - wykreuj moją wirtualną obecność (po wypełnieniu ankiety), zarządzaj moimi profilami (kiedy pracuję, urlopuję, mam w dupie świat, depresję...), a do tego zadbaj o to abym była/był zawsze trendy. Abstrakcyjne? Bynajmniej. Dziwne było to, że wcześniej robiłam to for money, a teraz for fun. Ale dziwne to. I na razie muszę się z tym przespać:-) jak mawia Mała Blogerka.

Ps. a dzisiaj laur dobrego smaku należy się Łukaszowi Medekszy - może to i gamoniowate i wredne stworzenie jest (tu uwaga ważna, jeśli ktoś odebrał to nie w kategoriach żartu - ten trąba, tak gwoli wyjaśnienia użytych przymiotników odnośnie zacnego Lou), ale niestety, poczucie "life meaning" mamy niezmienne. No i w końcu oficjalnie życzę wszystkiego najlepszego z okazji zostania w przyszłym roku tatą!

niedziela, 26 lipca 2009

Kluski wokół Bibi

Borko, w związku z tym, że za parę godzin będę wspinać się z rowerem po stromych schodach prowadzących do Twej lisiej norki, nie mam nic do przekazania tutaj, czego nie mogłabym opowiedzieć za chwilę w realu. Więc będzie temat najzupełniej Ciebie nie interesujący.
Nie, no fantastycznie obudzić się z pretensjami do świata - correct - ludzi. Świat, to akuratnie w niczym nie zawinił. Pandemonium mizantropolis rozpętało się podczas porannego picia kawy. Najpierw rozmowa nadmorska z Najlepszym z Braci, który po krótkich oględzinach i opiniach związanych z patałachami i chwastami przyjeżdżającymi nad Bałtyk w celach zakłócenia jego odpoczynku, co przejawia się chlaniem piwa całą noc, jedzeniem smażonej na starym oleju ryby (śmierdzi - bo Najznamienitszy Degustator używa tylko jednej dostępnej na polskim rynku oliwy, która jego zdaniem nie jest chrzczona), łażeniem w powyciąganych gaciach po plaży oraz ogólnym krzykiem, dziadostwem, kiepską estetycznie muzyką puszczaną z radioodbiorników w autach (pewnie hitem letnim jest numer Będę brał cię w aucie:-), zakończył pierwszą część wywodu takim wnioskiem: wiesz, dochodzę do wniosku, o czym już ci mówiłem, że mężczyźni w pewnym wieku absolutnie nie powinni chodzić w spodniach powyżej kolan oraz wyciętych pod ręką koszulkach. Jest to po prostu nieestetyczne i uważam, że umniejsza godność. To takie fircykowate. Finito. Może należy rozważyć wprowadzenie męskiej wersji czadoru i burki? A pozytywy: ano są, krajobraz w Rowach jak zwykle przepiękny, a Starodawnix (życiowa towarzyszka niedoli Darsego) ślicznie się opaliła na kolor bursztynowy, no i Mała Księżniczka powdycha w tym roku sporo jodu. Łoł. Dobrze, że źli ludzie słońca nie zabierają i na jodzie nie oszukują ;-)
Tak czy inaczej, nie było rady. Zło świata ludzkiego przybiegło do mnie światłowodem szybko i oplotło moje myśli skutecznie. W związku z tym, że jutro rozpoczyna się tydzień roboczy, musiałam zapoznać się nieco z prasą drukowaną, w której o branży netowej i blogerskiej sporo się urodziło.
Niczego nowego z mediów nie dowiedziałam się - z tego rodzaju mediów - zresztą, tak jakby kiedykolwiek byłoby inaczej. Zniesmaczył mnie "Przekrój" stylistyką i formą języka jaka rozszalała się na jego łamach. Nie chce mi się nawet tego analizować. Dość, porównam to do analogii z pradawnych czasów subkulturowych. Najbardziej pogardzanym gatunkiem byli tzw. sezonowcy, albo ci co przytakiwali każdemu kto reprezentował wolę mocy. Nigdy nie rozumieli dlaczego każda ze stron konfliktu chce ich bić po ryju. Przecież przytakiwali i mówili dokładnie to co trzeba było mówić. Przecież mieli najlepsze fatałaszki w teamie i "najmodniejsze" nazwy kapel na kurteczkach i wiedzieli, że nad kuflem piwa trzeba bluzgać. No właśnie :-). Potem zagłębiłam się w "Dziennik", którego redakcja chce się poczuć protekcjonalnie lepsza wytłuszczając opinie Andrzeja Nowaka o małości współczesnych mediów obsługujących lenistwo i niecierpliwość, a następnie radośnie każe tłumaczyć się Michałowi Kamińskiemu z przygody z kop w NOP, a wspominając Stachurę (nie lubiłam nigdy) porównuje jego postać do gwiazd pop (inaczej czytelnik zapewne nie zainteresuje się). Nawet Leszkowi Kołakowskiemu "dostało się". W tytule artykułu na jego temat, gazeta zapewnia, że na wykłady Kołakowskiego chodziły nawet modelki. Buha haha haha. Rzeczywiście, wielka to zasługa edukacyjna. Złością wieję - wiem. Ale kuwa jeszcze przede mną lektura "Wprost" i cholera muszę się jakoś nastroić dobrze :-)
Po prawdzie, kwaśno jeszcze myślę o jednym koledze, który jak tylko jest źle i świat kąsa po łydkach to boleje jak Werter nad panoramą życia, a kiedy hej wiatr lekko słodki muśnie po żaglu, to tyle go widzieli i słyszeli. Ale zdaje się to wszędzie taki "królik z kapelusza" jest, bo i Mała Blogerka też mnie opowiadała o takich przypadkach. Więc chyba rację ma matka Tobs, kiedy mówi: trudna to ty jesteś, ale głupia to na pewno nie. Ano.
Nic to, wiem że tak nie powinnam:-), ale po to mam poduszkę z blogiem aby zawsze się w nią wypłakać :-). Poza tym nikt z nas nie jest doskonały o czym świadczy fota kluseczkowatej Pat z podobizną subtelnej Bibi Anderson. Też chciałam pogrzać się w słoneczku doskonalszej estetyki niż własna:-)

FOT. Mo:-)
Powered By Blogger