Moi drodzy, w zasadzie doprowadziłam - delikatnie mówiąc - do hibernacji tego miejsca. Coś się kończy, coś się zaczyna. W zasadzie już ponad rok temu, to miejsce wydało mi się zbyt zdeterminowane do tego, aby pisać o tym co chciałam. Pewnie należałoby się puknąć w głowę, bo co ma do rzeczy jakiś wirtualny notatnik, ale kuwa jakoś tak jest i nic na to nie poradzę. W ostatnim czasie przeszłam też lekki spleen i niechęć do internetowej komunikacji, która zbyt kusi do kiepskich och i ach, wrzuć fot i innych dupereli nie pozostawiając marginesu na budowanie atmosfery czy wielopiętrowej wymiany myśli. No dobra, przesadziłam :-) zatem kończę: żegnam się się z Patrycją Blaum i tym miejscem. Likwidować zasobów nie będę bo od 2007 roku wiele się w moim życiu wydarzyło i czasem chciałabym mieć podgląd do różnych incydentów z tamtego czasu.
A ja tym samym zapraszam wszystkich moich znajomych do nowego miejsca, ale kochani, tu jest pies pogrzebany - trzeba do mnie napisać na maila, żeby dostać się do hasła i zasobów :-)
Wszak ilość nigdy nie przekładała się na jakość - więc jeden czytelnik lepszy niż tysiąc obserwatorów :-))))
pozdrawiam i miłego dnia!
And if you go, I wanna go with you
środa, 30 marca 2011
środa, 2 lutego 2011
Co mnie zabija, co nas dołuje :-)
Ot, taką piękną parafrazą polskiej wariacji tytułu ostatniego filmu W. Allena rozpoczynam ten wpis. Ostatnimi czasy - a ujmując krótko - chodzi o rok 2010 - zastanawiałam się coraz częściej nad tym, dlaczego sieć mnie wkurza, odpycha i nie czyni kreatywną do pisania i nurkowania w warstwach znaczeń, jak to drzewiej bywało. Wszak, przecież to właśnie dzięki sieci, mogłam żeglować po wielu ciekawych morzach, zawijać do tajemniczych portów, albo awanturować się w podejrzanych zatokach... Czy ta miłość miała być zatem krótka i burzliwa, zbliżona bardziej do romansu niż do prawdziwego związku. Well, a może właśnie weszliśmy w fazę starego, znudzonego małżeństwa i wieczorem przed snem nawet nam gadać się nie chce (w sensie mi i sieci:-), nie mówiąc już o figlach innego rodzaju... zastanawiające.
Porzućmy dywagacje. Skupmy się na chłodnej analizie przypadku: nudny ten net się stał poprzez swą zbyt nachalną afirmację i zbyt duże możliwości. Cóż, to jak z seksem. Jak się zaglądnie już w każdą dziurę, to niewiele tam zostaje poza tym co w każdej dziurze jest, czyli ciemną materią :-) he he. Poważnie zaś mówiąc - a raczej pisząc - jest coś na rzeczy w tym przejściu netu od trudnych technicznych wymagań, które były niezbędne na początku aby z niego korzystać, poprzez trudy konstrukcji storn, blogów, aż do totalnego spauperyzowania strony technicznej (wrzuć, przeciągnij, wybierz szablon) i komunikacyjnej: dużo, krótko, szybko, zabawnie. Przy triumfie rozplotkowanych "tablic" trudno raczej mówić o tym, że komuś będzie chciało się czytać dłuższe teksty. A może w tym jest też jeszcze inny "pik" - może być tak, że zawiodły nadzieje pokładane w sieci - w tym zwiastunie zmian społeczeństwa obywatelskiego he he - może w końcu okazało się, że sieć nie różni się niczym od realu, od jego słabości i niemocy... może finalnie okazało się, że niezależnie od tego, jak bardzo kolorowa i interesująca jest maska danego awatara, to w końcu za nią kryje się tylko lub aż - ta sama osobowość, która ma swoje zmagania i problemy w życiu "tradycyjnym" i niestety wirtualne w tym wypadku życie, nie dostarcza pełnego zestawu panaceum.
I tak, jeszcze dwa lata temu, patrząc sobie na niektóre ogniska internetowej frajdy, widzę dziś tylko smętne cmentarzyska wspomnień, albo wypalone łąki niepielęgnowanych idei. Dawno, dawno temu, drzemiąc sobie w studenckiej ławce, wyobrażałam sobie opisaną przez ponowoczesnych myślicieli (a dokładnie jednego) krainę kartografów, którzy postanowili wyrysować tak dokładną, tak perfekcyjną mapę swej krainy, że pokryła ona cały ląd, a jej krańce rozkładały się i gniły na odległym limesie :-)
Być może właśnie to uczyniliśmy z sieci. A resztki naszej działalności, te które już dłużej nie mogły być karmione, będą tak właśnie dogorywać na dalekich prowincjach ludzkiej uwagi.
Ps. Ten krótki tekścik dedykuje niejako też sobie - a zwłaszcza 5Władzy, ale przede wszystkim drogiemu Stu :-)
Porzućmy dywagacje. Skupmy się na chłodnej analizie przypadku: nudny ten net się stał poprzez swą zbyt nachalną afirmację i zbyt duże możliwości. Cóż, to jak z seksem. Jak się zaglądnie już w każdą dziurę, to niewiele tam zostaje poza tym co w każdej dziurze jest, czyli ciemną materią :-) he he. Poważnie zaś mówiąc - a raczej pisząc - jest coś na rzeczy w tym przejściu netu od trudnych technicznych wymagań, które były niezbędne na początku aby z niego korzystać, poprzez trudy konstrukcji storn, blogów, aż do totalnego spauperyzowania strony technicznej (wrzuć, przeciągnij, wybierz szablon) i komunikacyjnej: dużo, krótko, szybko, zabawnie. Przy triumfie rozplotkowanych "tablic" trudno raczej mówić o tym, że komuś będzie chciało się czytać dłuższe teksty. A może w tym jest też jeszcze inny "pik" - może być tak, że zawiodły nadzieje pokładane w sieci - w tym zwiastunie zmian społeczeństwa obywatelskiego he he - może w końcu okazało się, że sieć nie różni się niczym od realu, od jego słabości i niemocy... może finalnie okazało się, że niezależnie od tego, jak bardzo kolorowa i interesująca jest maska danego awatara, to w końcu za nią kryje się tylko lub aż - ta sama osobowość, która ma swoje zmagania i problemy w życiu "tradycyjnym" i niestety wirtualne w tym wypadku życie, nie dostarcza pełnego zestawu panaceum.
I tak, jeszcze dwa lata temu, patrząc sobie na niektóre ogniska internetowej frajdy, widzę dziś tylko smętne cmentarzyska wspomnień, albo wypalone łąki niepielęgnowanych idei. Dawno, dawno temu, drzemiąc sobie w studenckiej ławce, wyobrażałam sobie opisaną przez ponowoczesnych myślicieli (a dokładnie jednego) krainę kartografów, którzy postanowili wyrysować tak dokładną, tak perfekcyjną mapę swej krainy, że pokryła ona cały ląd, a jej krańce rozkładały się i gniły na odległym limesie :-)
Być może właśnie to uczyniliśmy z sieci. A resztki naszej działalności, te które już dłużej nie mogły być karmione, będą tak właśnie dogorywać na dalekich prowincjach ludzkiej uwagi.
Ps. Ten krótki tekścik dedykuje niejako też sobie - a zwłaszcza 5Władzy, ale przede wszystkim drogiemu Stu :-)
czwartek, 30 grudnia 2010
Szara strefa
"Jestem stworzona do działania w szarej strefie" - uznała niegdyś moja koleżanka, pewnego letniego miesiąca, kilka chwil po tym, jak rzuciła oficjalną robotę i... apokalipsa nie nastąpiła :-). Pozostawię Was z samodzielną oceną, dokonaną w zaciszu własnych myśli. Nie będę - cynicznie - komentować tej decyzji.
Będąc prostym wyrobnikiem życia - bardzo lubię porę doby/funkcjonowania między snem, a jawą. Chodzi o ten moment, kiedy już leżymy w ciemności spowici w swych pieleszach, jeszcze kontaktujemy, że zaraz zaśniemy, ale właśnie nasz mózg produkuje (albo łączy się) z innymi światami. Nigdy, nie jest się tak bardzo i czysto, samemu z samym sobą, jak w takich chwilach. Często właśnie myśląc - myśląc krystalicznie i z sensem - o tym jak bardzo marny nasz los jest i jak wiele trzeba się postarać, aby to życie upłynęło w miarę godnie. Choć tu na marginesie dodam, że wcale jakoś nie dziwię się tym, którym ręce opadły i postanowili godność wrzucić na strych, albo do piwnicy. Gęby pełne frazesów mają zazwyczaj ci, którzy "bezpiecznie" robią NIC i dryfują, jak poniesie wiatr.
Wróćmy do szarej strefy.
Po jaką cholerę ja mojemu państwu potrzebna?
No dobrze, dobrze - statystyka populacji, ewentulany głos w wyborach, mięso podatkowe. Pewnie wystarczy. Więcej raczej ze mnie nie wycisną. Już dawno pogodziłam się z tym, że "noblistką" nie będę;-). Pożytecznym idiotą - co to w miarę przeciętnie wykształcony, na rzecz tolerancji i demokracji i porozumienia gardłuje - też raczej nie będę i chyba nie bywałam;-)
Więc w drugą stronę: po co mi państwo?
Noooo, aby było świadomościowo, bezpiecznie, aksjologicznie i najzwyczajniej w świecie - czasem dumnie z tego, że nie jest się ostatnim w kolejce pajacem. Tyle, że ... z tym Państwem to bywa tak, jak z tą pracą - ona czasem jest powodem zadowolenia, dumy, dobrze wykonanego obowiązku, czasami są ludzie, którzy miewają godne umowy o pracę - bez bycia cwaniakesami. Tylko, że... gdzie to jest? - chciałoby się zacytować stary hit Dezertera :-))))
Well, trudno mi powiedzieć: ot, prosta sprawa. Bo - trzeba wyjaśnić - w życiu 2 spraw jakoś nie mogę przełknąć: pracy najemnej/etatowej oraz zgody na rozbudowany system socjalny pozorowany oraz feudalny z hierarchią szefów. Więc, nie jest mi w życiu lekko, ale też nie narzekam (no, czasem...). Podobne oczekiwania miewam wobec Państwa - skoro płacę do skarbonki sporo, nie przyczyniam się do jego degrengolady w stopniu nieprzyzwoitym, to kuwa chciałabym, aby Państwo nie r...ało mnie w d..ę bez przysłowiowego "kocham cię" - jak to miała w zwyczaju mawiać inna moja koleżanka.
Chodzi o "trzy grzechy główne":
1. Zgniła wyspa podatkowa - bynajmniej wcale nie zielona gospodarcza oaza. Dość śmieszne to, że dumny kraj - raduje się z tego, że przypiernicza na maxa łatwy do ściągania podatek VAT - absurdalnie wysoki, jednocześnie cieszy się, że dalsza emigracja zarobkowa (jazda do Niemiec) utrzyma dobry poziom (niski) bezrobocia i podtrzyma gospodarkę.
Ten sam dumny kraj - chce capnąć kasę na emerytury i przy ogólnym społecznym zadowoleniu zaczyna silnie dyskryminować ludzi w wieku tzw. emerytalnym. I trzeba być naprawdę jełopem, żeby uwierzyć że tzw. emeryt to jakieś odległe mdłe żarłoczne zwierzę, z którym nigdy się nie spotkamy. Oj, szybciej niż każdy z nas myśli. I dziwi mnie, że jakoś nikomu nie przychodzi do głowy, że w krok za ograniczeniami tzw. przywilejów emeryckich, nikt nie zastanawia się nad zmianami w rynku pracy i warunków oraz rodzajów pracy. Obiecałam sobie jedno - jako, że i tak nie za bardzo wierzę w odkładanie na emeryturę poprzez kanał państwowy - jeśli zrobią skok na tzw. II filar, to zlikwiduję i działalność gospodarczą i jakie-kolwiek opłaty na składki społeczne.
2. Polska, Polska ponad wszystko. Oj, ładnie, a nawet pięknie to wygląda wszystko, gorzej z podstawą wykonawczą. Nie wiem, czy ktoś zwrócił uwagę - bo i po co? - na zawirowania wokół ustawy o powrocie obywateli polskich, którzy z nie własnej woli przebywali za granicą. Czyli o repatriantach. Był projekt obywatelski, było wzniośle i uroczo przed kamerami... I co? I nic. Nie będzie powrotów, bo przecież program, który zakłada, że trzeba wspomagać po 1000 zł powracających, dać szansę ich małżonkom, którzy akurat Polakami nie są, mieszkania na kilkanaście miesięcy zapewnić... Normalnie nie do pomyślenia, bo przecież kryzys mamy. Szkoda gadać, bo w tym samym czasie, ten sam aparat przecież tak radośnie wydaje kasę na zbędne rzeczy. A tu chodzi o przyzwoitość i o to, że aby pieprzyć o wielkim państwie, o tym, że łojczyznę trza kochać i szanować - to trzeba coś pokazać. Nie? A tymczsem zachowaliśmy się, jak pieprzony wał, co to łasi się do tych co kasę mają, a tych których nie da się wycisnąć i skonsumować, to można odstawić na bok. I naprawdę trudno oczekiwać, że naród nam na wysokim c pojedzie i nagle zapała miłością do wartości, skoro wszystko kręci się wokół kwestii "stać, nie stać".
Więc chciałabym, żeby "premieru tusku" pojechali na zagraniczne spotkanie połasić się z np do jakiegoś polskiego pochodzenia milionarza, a ten spuścił "premieru" na drzewo mówiąc: a czemu to mam wspierać kraj, który wobec własnych krajan zachowuje się jak wyrachowany alfons wobec swych podopiecznych. Nie przyniesiesz zysku - to do widzenia...
3. Eugenika edukacyjna. W przeciwieństwie do środowisk "łolaboga" nie uważam, że zagrożenia wobec Wielkich Polaków czyhają tylko za granicą. Wcale nie muszą. Doskonle potrafimy rozpieprzać się sami. Powoli stajemy się wspaniałym stepem przedstawicieli handlowych i średniego szczebla rachunkowymi. W ogóle uczniliśmy cnotą w produkcji produktów do czegoś podobnych. Jeśli mamy coś podobnego do (najlepiej do jakiegoś produktu z wyższej cywilizacji zachodniej:-), to jest OK. Zaakceptujemy ewentulanie to, co wprawdzie nam się nie podobało, ale znalazło uznanie u wyższej cywilizacji, więc w takim razie, zaczniemy to tolerować:-).
..no i bawmy się. Najlepiej przed telewizorami oglądając tańce, śpiewanie, rozbieranie się i kolejne mega bombastyczne show.
Oraz najważniejsze - nie zapomnijmy robić obfitych zakupów, brać kredytów i płacić podatków.
A jak nieco się wkurzyliście, albo zniechęciliście - to pomyślcie o szarej strefie - nie tej podatkowej, tylko tej mentalnej, gdzie czasem można znaleźć fajne półcienie.
Czego Wam życzę w Nowy nachodzący Rok.
Będąc prostym wyrobnikiem życia - bardzo lubię porę doby/funkcjonowania między snem, a jawą. Chodzi o ten moment, kiedy już leżymy w ciemności spowici w swych pieleszach, jeszcze kontaktujemy, że zaraz zaśniemy, ale właśnie nasz mózg produkuje (albo łączy się) z innymi światami. Nigdy, nie jest się tak bardzo i czysto, samemu z samym sobą, jak w takich chwilach. Często właśnie myśląc - myśląc krystalicznie i z sensem - o tym jak bardzo marny nasz los jest i jak wiele trzeba się postarać, aby to życie upłynęło w miarę godnie. Choć tu na marginesie dodam, że wcale jakoś nie dziwię się tym, którym ręce opadły i postanowili godność wrzucić na strych, albo do piwnicy. Gęby pełne frazesów mają zazwyczaj ci, którzy "bezpiecznie" robią NIC i dryfują, jak poniesie wiatr.
Wróćmy do szarej strefy.
Po jaką cholerę ja mojemu państwu potrzebna?
No dobrze, dobrze - statystyka populacji, ewentulany głos w wyborach, mięso podatkowe. Pewnie wystarczy. Więcej raczej ze mnie nie wycisną. Już dawno pogodziłam się z tym, że "noblistką" nie będę;-). Pożytecznym idiotą - co to w miarę przeciętnie wykształcony, na rzecz tolerancji i demokracji i porozumienia gardłuje - też raczej nie będę i chyba nie bywałam;-)
Więc w drugą stronę: po co mi państwo?
Noooo, aby było świadomościowo, bezpiecznie, aksjologicznie i najzwyczajniej w świecie - czasem dumnie z tego, że nie jest się ostatnim w kolejce pajacem. Tyle, że ... z tym Państwem to bywa tak, jak z tą pracą - ona czasem jest powodem zadowolenia, dumy, dobrze wykonanego obowiązku, czasami są ludzie, którzy miewają godne umowy o pracę - bez bycia cwaniakesami. Tylko, że... gdzie to jest? - chciałoby się zacytować stary hit Dezertera :-))))
Well, trudno mi powiedzieć: ot, prosta sprawa. Bo - trzeba wyjaśnić - w życiu 2 spraw jakoś nie mogę przełknąć: pracy najemnej/etatowej oraz zgody na rozbudowany system socjalny pozorowany oraz feudalny z hierarchią szefów. Więc, nie jest mi w życiu lekko, ale też nie narzekam (no, czasem...). Podobne oczekiwania miewam wobec Państwa - skoro płacę do skarbonki sporo, nie przyczyniam się do jego degrengolady w stopniu nieprzyzwoitym, to kuwa chciałabym, aby Państwo nie r...ało mnie w d..ę bez przysłowiowego "kocham cię" - jak to miała w zwyczaju mawiać inna moja koleżanka.
Chodzi o "trzy grzechy główne":
1. Zgniła wyspa podatkowa - bynajmniej wcale nie zielona gospodarcza oaza. Dość śmieszne to, że dumny kraj - raduje się z tego, że przypiernicza na maxa łatwy do ściągania podatek VAT - absurdalnie wysoki, jednocześnie cieszy się, że dalsza emigracja zarobkowa (jazda do Niemiec) utrzyma dobry poziom (niski) bezrobocia i podtrzyma gospodarkę.
Ten sam dumny kraj - chce capnąć kasę na emerytury i przy ogólnym społecznym zadowoleniu zaczyna silnie dyskryminować ludzi w wieku tzw. emerytalnym. I trzeba być naprawdę jełopem, żeby uwierzyć że tzw. emeryt to jakieś odległe mdłe żarłoczne zwierzę, z którym nigdy się nie spotkamy. Oj, szybciej niż każdy z nas myśli. I dziwi mnie, że jakoś nikomu nie przychodzi do głowy, że w krok za ograniczeniami tzw. przywilejów emeryckich, nikt nie zastanawia się nad zmianami w rynku pracy i warunków oraz rodzajów pracy. Obiecałam sobie jedno - jako, że i tak nie za bardzo wierzę w odkładanie na emeryturę poprzez kanał państwowy - jeśli zrobią skok na tzw. II filar, to zlikwiduję i działalność gospodarczą i jakie-kolwiek opłaty na składki społeczne.
2. Polska, Polska ponad wszystko. Oj, ładnie, a nawet pięknie to wygląda wszystko, gorzej z podstawą wykonawczą. Nie wiem, czy ktoś zwrócił uwagę - bo i po co? - na zawirowania wokół ustawy o powrocie obywateli polskich, którzy z nie własnej woli przebywali za granicą. Czyli o repatriantach. Był projekt obywatelski, było wzniośle i uroczo przed kamerami... I co? I nic. Nie będzie powrotów, bo przecież program, który zakłada, że trzeba wspomagać po 1000 zł powracających, dać szansę ich małżonkom, którzy akurat Polakami nie są, mieszkania na kilkanaście miesięcy zapewnić... Normalnie nie do pomyślenia, bo przecież kryzys mamy. Szkoda gadać, bo w tym samym czasie, ten sam aparat przecież tak radośnie wydaje kasę na zbędne rzeczy. A tu chodzi o przyzwoitość i o to, że aby pieprzyć o wielkim państwie, o tym, że łojczyznę trza kochać i szanować - to trzeba coś pokazać. Nie? A tymczsem zachowaliśmy się, jak pieprzony wał, co to łasi się do tych co kasę mają, a tych których nie da się wycisnąć i skonsumować, to można odstawić na bok. I naprawdę trudno oczekiwać, że naród nam na wysokim c pojedzie i nagle zapała miłością do wartości, skoro wszystko kręci się wokół kwestii "stać, nie stać".
Więc chciałabym, żeby "premieru tusku" pojechali na zagraniczne spotkanie połasić się z np do jakiegoś polskiego pochodzenia milionarza, a ten spuścił "premieru" na drzewo mówiąc: a czemu to mam wspierać kraj, który wobec własnych krajan zachowuje się jak wyrachowany alfons wobec swych podopiecznych. Nie przyniesiesz zysku - to do widzenia...
3. Eugenika edukacyjna. W przeciwieństwie do środowisk "łolaboga" nie uważam, że zagrożenia wobec Wielkich Polaków czyhają tylko za granicą. Wcale nie muszą. Doskonle potrafimy rozpieprzać się sami. Powoli stajemy się wspaniałym stepem przedstawicieli handlowych i średniego szczebla rachunkowymi. W ogóle uczniliśmy cnotą w produkcji produktów do czegoś podobnych. Jeśli mamy coś podobnego do (najlepiej do jakiegoś produktu z wyższej cywilizacji zachodniej:-), to jest OK. Zaakceptujemy ewentulanie to, co wprawdzie nam się nie podobało, ale znalazło uznanie u wyższej cywilizacji, więc w takim razie, zaczniemy to tolerować:-).
..no i bawmy się. Najlepiej przed telewizorami oglądając tańce, śpiewanie, rozbieranie się i kolejne mega bombastyczne show.
Oraz najważniejsze - nie zapomnijmy robić obfitych zakupów, brać kredytów i płacić podatków.
A jak nieco się wkurzyliście, albo zniechęciliście - to pomyślcie o szarej strefie - nie tej podatkowej, tylko tej mentalnej, gdzie czasem można znaleźć fajne półcienie.
Czego Wam życzę w Nowy nachodzący Rok.
środa, 29 grudnia 2010
Spacer po czarnym Oslo z Lovecraftem pod ręką i Portishead w głowie w deokarcjach francuskiego kina
Tak się złożyło szczęśliwie, że jesień i zima upływa mi pod znakiem dobrej lektury i filmu. bardzo dobrze, to udana odtrutka na to co "na zewnątrz". Nigdy nie jestem w stanie brać na poważnie, tego co za oknem, że niby to cel, cel sam w sobie. Bzdury. Taka sama głupota, jak to, że sensem życia jest zapracować się w tyranii profesjonalizmu i uzyskiwać coraz większe poziomy zdolności kredytowej, albo nie wiem tam czego. To co w środku, jest bardziej interesujące i pożywne. Zatem, pozwoliwszy sobie na totalną blagę począwszy od 17 grudnia, mam zamiar do początku stycznia odpłynąć daleko od lądu spraw ludzi i świata.
Contre le monde, contre la via - pisze o H.P Lovecrafcie Michel Houellebecq; robi to świetnie. Większość książek pisarzy o innych pisarzach, to nic innego, jak pisanie o sobie samym. W "Przeciw światu, przeciw życiu", bohaterem jest Lovecraft, a jeśli chodzi o Houllebecqa, to wystarczy go podziwiać za konstrukcję eseju oraz fantastyczny styl. Dla fanów fantastyki i posępnego dżentelmena zza oceanu, to pozycja obowiązkowa. Pełen swady, dobrze nakreślony szkic do portretu niezwykłego pisarza, który nigdy nie wyparował mi z głowy (z czego bardzo jestem rada:-). Cała książka jest nasycona dobrymi uwagami, emocjami sprzeciwu wobec pozornego piękna sukcesu. "Autorzy fantastyki są na ogół reakcjonistami, po prostu dlatego, że w wyjątkowy sposób, można by rzec z racji zawodu, są świadomi istnienia Zła" - stwierdza Houellebecq i ma najświętszą rację:-)
Tymczasem w kolejce czeka na mnie kolejny choinkowy łup: "H.P. Lovecraft. Biografia" - skonstruowana przez S.T. Joshi. Kawał tomiszcza z analizą literacką i korespondencją pisarza. Fajnie, nie? :-). Polskie wydanie nieco spóźnione o dekadę, ale lepiej późnej, niż jeszcze później.
Wcześniej, pozostając nieco w nastroju wrocławskiego międzynarodowego festiwalu kryminału trafił się "Statek" Stefana Mani (niezły horror napisany w tonie "W górach szaleństwa" - znów ten Lovecraft:-) oraz książkowy serial Jo Nesbø, którego bohaterem jest śledczy Harry Hole. Kawał fajnej czarnej literatury, gdzie trup ściele się gęsto i interesująco. Może nie wszystkie pięć tomów zasługuje na owacje, ale naprawdę w porównaniu do Stiega Larssona to kop zdecydowanie w górę. Mi zdecydowanie bardziej odpowiada. Tak pomyślałam sobie, że to jest tak jakby porównywać scenę death metal z Göteborga z norweskim black metalem. Niby ta pierwsza jest nowatorska, dobra technicznie, ale jednak w porównaniu ze zgrzytliwym transowym lodowatym nurtem from Norway, to jednak pozostaje tylko muzyką rozrywkową:-). Zatem zdecydowanie bardziej Norwegia niż Szwecja.
Między kolejnymi tomami, wpadło mi jeszcze to i owo innego, ale w sumie nic takiego, żeby tu i teraz o tym pisać.
W grudniu odpadliśmy dla odmiany w kino francuskie i filmy z Alainem Delonem, a teraz box z obrazami Jeana-Pierra Melvillea. Bardzo udana eskapada. A dla osłody przypomnienia, koncert na DVD Portishead odwiedza w 1997 roku Nowy Jork. na szczęście nic, a nic się nie zestarzało. Jak się okazuje, są jednak przykłady materii, która ma czas w głębokiej ignorancji. Pocieszające:-)
Contre le monde, contre la via - pisze o H.P Lovecrafcie Michel Houellebecq; robi to świetnie. Większość książek pisarzy o innych pisarzach, to nic innego, jak pisanie o sobie samym. W "Przeciw światu, przeciw życiu", bohaterem jest Lovecraft, a jeśli chodzi o Houllebecqa, to wystarczy go podziwiać za konstrukcję eseju oraz fantastyczny styl. Dla fanów fantastyki i posępnego dżentelmena zza oceanu, to pozycja obowiązkowa. Pełen swady, dobrze nakreślony szkic do portretu niezwykłego pisarza, który nigdy nie wyparował mi z głowy (z czego bardzo jestem rada:-). Cała książka jest nasycona dobrymi uwagami, emocjami sprzeciwu wobec pozornego piękna sukcesu. "Autorzy fantastyki są na ogół reakcjonistami, po prostu dlatego, że w wyjątkowy sposób, można by rzec z racji zawodu, są świadomi istnienia Zła" - stwierdza Houellebecq i ma najświętszą rację:-)
Tymczasem w kolejce czeka na mnie kolejny choinkowy łup: "H.P. Lovecraft. Biografia" - skonstruowana przez S.T. Joshi. Kawał tomiszcza z analizą literacką i korespondencją pisarza. Fajnie, nie? :-). Polskie wydanie nieco spóźnione o dekadę, ale lepiej późnej, niż jeszcze później.
Wcześniej, pozostając nieco w nastroju wrocławskiego międzynarodowego festiwalu kryminału trafił się "Statek" Stefana Mani (niezły horror napisany w tonie "W górach szaleństwa" - znów ten Lovecraft:-) oraz książkowy serial Jo Nesbø, którego bohaterem jest śledczy Harry Hole. Kawał fajnej czarnej literatury, gdzie trup ściele się gęsto i interesująco. Może nie wszystkie pięć tomów zasługuje na owacje, ale naprawdę w porównaniu do Stiega Larssona to kop zdecydowanie w górę. Mi zdecydowanie bardziej odpowiada. Tak pomyślałam sobie, że to jest tak jakby porównywać scenę death metal z Göteborga z norweskim black metalem. Niby ta pierwsza jest nowatorska, dobra technicznie, ale jednak w porównaniu ze zgrzytliwym transowym lodowatym nurtem from Norway, to jednak pozostaje tylko muzyką rozrywkową:-). Zatem zdecydowanie bardziej Norwegia niż Szwecja.
Między kolejnymi tomami, wpadło mi jeszcze to i owo innego, ale w sumie nic takiego, żeby tu i teraz o tym pisać.
W grudniu odpadliśmy dla odmiany w kino francuskie i filmy z Alainem Delonem, a teraz box z obrazami Jeana-Pierra Melvillea. Bardzo udana eskapada. A dla osłody przypomnienia, koncert na DVD Portishead odwiedza w 1997 roku Nowy Jork. na szczęście nic, a nic się nie zestarzało. Jak się okazuje, są jednak przykłady materii, która ma czas w głębokiej ignorancji. Pocieszające:-)
czwartek, 23 grudnia 2010
Moi Drodzy...
Moi drodzy, z racji tego, że rok w rok wymyślam na święta "coś" ciekawego w formie życzeń, tym razem to "coś" zamienię na mały drobnomieszczański liścik karteczkę. Co do pisania bloga, to sprawy mają się tak: refleksji i uwag na temat świata i ludzi mi nadal nie brak, ale niestety łapię się coraz częściej na tym, że kiedy już zaczynam odpalać panel bloga, to nachodzi mnie myśl: a na cholerę to komu wiedzieć? :-). Stąd taka, a nie inna atmosfera na "PatrycjiBlaum". Well, życie się toczy i kiedy nas już nie będzie, jeszcze trochę się potoczy;-). Jak się okazuje, połowy słów w życiu nie wolno wypowiedzieć głośno, w imię utrzymywania pozorów i harmonii świata:-). Ja mam (albo miałam" zawsze pysk niewyparzony, ale mgła lat też mi spiłowała temperament, czego kuwa od czasu do czasu bardzo żałuję. Być może - nie będę zatem życzyć Wam rewolty i garści dynamitu -bo zabrzmi to pretensjonalnie - ale życzę Wam, abyście stojąc na rozwidleniu dróg - wybierali te trudniejsze, których brak na mapach. Na przekór "pierdu-pierdu" papce landrynkowego światka.
poniedziałek, 29 listopada 2010
Pada i pada...
Tymczasem Wroclaw zamienił się w śniegową krainę. Pada i pada i mróz podobno ma nadejść. Nie wiem dlaczego ekosystem człowieka nie pozawala nam zapaść w zimowy sen :-) Dzisiejsze wstanie z łóżka było prawdziwym koszmarem.
czwartek, 25 listopada 2010
Niezwykle zabawny sen o człowieczeństwie
Well, od czego by tu zacząć :-). Bo chciałabym zaznaczyć, że to będzie wariacka historia, i należy ją potraktować z humorem.
A więc: miałam dzisiaj taką sobie noc. Budziłam się w nocy, nos mi się zatykał, Mój Ukochany pochrapywał, kręciłam się, myślałam o marnościach tego świata i w konsekwencji zasnąć nie mogłam. Wreszcie nad ranem (nad ranem, jak nad ranem, za oknem i tak było ciemmno jak w garze ze smołą) udało mi się zaskoczyć w senny real... I od razu trzask, prask, zamieszło się w mózgownicy i wyprodukowało senną marę.
Rzecz senna miała się tak: wyśniło mi się, że w niezwykle interesujących wnętrzach galerii usytuowanej na atresoli przybudówki starej kamienicy, całej oszklonej, lekko pokrytej patyną, miałam wystawę fotografii i pokaz filmów (tak kuwa, tak własnych produkcji). Co ciekawe całą imprezę zorganizował mój bojfrend, sam ją prowadził i jeszcze ściągnął na nią naprawdę doborowe towarzystwo (jak sobie przypominam twarze ze snu, to ho ho ho.... szkoda, że część nie żyje, ba nie żyła już przed moimi narodzinami, że tak zażartuję w stylu black humor:-). Ale najciekawsze jest to, czego dotyczyła na wystawa, czyli moja sztuka:-)
Otóż głównym podmiotem/przedmiotem mego zainteresowania i ekspresji artystycznej oraz poznawczej - była... moja świnka morska. He he. Podobnie świnka występowała w filamch. Co więcej ta sama świnka była gościem honorowym wystawy (we śnie wykąpałam ją z tej okazji) i prezentowała się w biało-niebieskim kocyku umieszczona w małej gustownej srebrnej wanience :-) Wszyscy się świnką i pracami mego autorstwa zachwycali, ale "klu" było wtedy, kiedy prowadzący wystawę ogłosił, że poprzez te prace autorka (czyli ja:-) dotyka i zglębia istotę człowieczeństwa, które objawia się w jej pracach.
Kuwa mać! :-))))) Już dawno nie obudziłam się tak ubawiona. Pewnie też, bez problemu rozszyfrowałabym wszystkie wariackie tropy pojawiające się w tym śnie i przedstawiła ich źródła, ale po co obdzierać z tajemnicy tak zabawny incydent:-)
A więc: miałam dzisiaj taką sobie noc. Budziłam się w nocy, nos mi się zatykał, Mój Ukochany pochrapywał, kręciłam się, myślałam o marnościach tego świata i w konsekwencji zasnąć nie mogłam. Wreszcie nad ranem (nad ranem, jak nad ranem, za oknem i tak było ciemmno jak w garze ze smołą) udało mi się zaskoczyć w senny real... I od razu trzask, prask, zamieszło się w mózgownicy i wyprodukowało senną marę.
Rzecz senna miała się tak: wyśniło mi się, że w niezwykle interesujących wnętrzach galerii usytuowanej na atresoli przybudówki starej kamienicy, całej oszklonej, lekko pokrytej patyną, miałam wystawę fotografii i pokaz filmów (tak kuwa, tak własnych produkcji). Co ciekawe całą imprezę zorganizował mój bojfrend, sam ją prowadził i jeszcze ściągnął na nią naprawdę doborowe towarzystwo (jak sobie przypominam twarze ze snu, to ho ho ho.... szkoda, że część nie żyje, ba nie żyła już przed moimi narodzinami, że tak zażartuję w stylu black humor:-). Ale najciekawsze jest to, czego dotyczyła na wystawa, czyli moja sztuka:-)
Otóż głównym podmiotem/przedmiotem mego zainteresowania i ekspresji artystycznej oraz poznawczej - była... moja świnka morska. He he. Podobnie świnka występowała w filamch. Co więcej ta sama świnka była gościem honorowym wystawy (we śnie wykąpałam ją z tej okazji) i prezentowała się w biało-niebieskim kocyku umieszczona w małej gustownej srebrnej wanience :-) Wszyscy się świnką i pracami mego autorstwa zachwycali, ale "klu" było wtedy, kiedy prowadzący wystawę ogłosił, że poprzez te prace autorka (czyli ja:-) dotyka i zglębia istotę człowieczeństwa, które objawia się w jej pracach.
Kuwa mać! :-))))) Już dawno nie obudziłam się tak ubawiona. Pewnie też, bez problemu rozszyfrowałabym wszystkie wariackie tropy pojawiające się w tym śnie i przedstawiła ich źródła, ale po co obdzierać z tajemnicy tak zabawny incydent:-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)