
Przymierzałam się do tego tekstu od jakiegoś czasu. Sporo myślę o żarciu tej zimy, a to dlatego, że jak w ubiegłym roku "nie-myślałam" to wiosną wyglądałam jak całkiem spora kluseczka i trzeba było się z tym zmagać przez parę miesięcy:-). W tym roku (i ubiegłej końcówce) postanowiłam działać taktycznie - jako odporna na wszelkiego rodzaju diety - tak, aby rozmiar 38 na dupie, a 36 na górze, został tym z tych sklepów, które nie zaniżają numeracji żeby poprawić nastrój swoim klientkom:-). Mało kiedy baby mają na górze i na dole ten sam rozmiar (jak widać w przypadku kobiet zasada hermetyczna, że jak na górze tak na dole, raczej nie działa). Zresztą co ja tu tylko o kobietach, zapuszczony tłusty brzuch - jeśli chodzi o mężczyzn - wygląda dobrze tylko na posążkach Buddy (zapaśnicy Sumo są poza oceną estetyczną). Wróćmy do diet. Oj, to jest tak straszna rzecz jak pobyt w więzieniu. Zawsze mi szkoda ludzi, którzy są na diecie. Spadający we krwi poziom cukru sprawia, że są smutniejsi, bardziej rozdrażnieni, ciała przechodzą dziwną metamorfozę, a skóra reaguje różnie. Standardem dietowszczaków są podkrążone oczy. Oczywista, detoks spożywczy raz na jakiś czas jest niby dobry, wskazany, a jak jest nadmiar sadła to trzeba coś z nim zrobić, chyba że jest się obiektem w związku z wypasaczem, wtedy przerąbane:-) Ale to margines. Tak czy inaczej - lepiej zapobiegać niż leczyć, zupełnie kuwa jak w polskiej służbie zdrowia :-)
Ale do rzeczy. Nie zdrowym, chudym jedzeniu chcę pisać. Podczas jesienno-zimowego gotowania posiłków przyszło mi do głowy stworzenie katalogu ulubionych smakołyków bez których życie nie miałoby sensu. Od idei bazy przeszłam do uporządkowanego alfabetu. A więc zaczynajmy:
A - jak
absynt. Późno zakosztowałam w tym trunku, bo już mając 30. na karku, ale była to miłość dojrzała i wyjątkowo wierna;-) Absynt można zawsze i wszędzie (choć nie z każdym;-). Pijam czysty, lekko schłodzony, choć latem lepiej mieszać z sokami na cukrze. Ale uwaga! Absynt potrafi zwodzić na manowce i lekko uzależnić. Kiedy zrobić sobie przerwę? Kiedy wypijasz na raz ze swoją koleżansią całą butelkę i na własnych nogach wracasz do domu - czas powiedzieć basta (na chwilę).
B - jak
bazylia, świeża z doniczki. Niesamowita zieleń. Chciałabym mieć sukienkę w kolorze bazylii. I zapach. Mhhhmhmh. Można wrzucać do wszystkiego, lubię kluseczki w sosie beszamelowym (robionym, nie z torebki) z wrzuconą na koniec bazylią. W jednej takiej knajpce wyjadam bazylię z doniczek, zdarza się:-)
C - jak
cytryna. Poranna szklanka wody zaprawionej suto cytryną to najbardziej energetyczny drink wszech-czasów. Kiedyś polecono mi go jako remedium dla imprezowiczki, czyli detox. Został ze mną do dziś. Zapewniam Was, po wypiciu czegoś takiego o poranku z pyska lepiej pachnie (a niektórym niekiedy czasem nawet pasta nie pomaga).
Cz - jak
czekolada! Królowa jest tylko jedna :-). Uwielbiam czekoladę i dlatego staram się jej nie jeść :-). Ranking czekolad wygląda tak (mówimy tu raczej o masowych produkcjach): Ritter Sport (wszytko i do oporu, ale najbardziej to jogurtowa, z herbatnikiem i masłem orzechowym oraz ta z marcepanem), Toblerone - marzenie o Alpach szwajcarskich (będzie ziszczone, będzie), Sarotti - tabliczka opatrzona logo z Turkiem w
oldskulowym klimacie, rozbraja moje kubki smakowe.
D - jak
daktyle. Suszone są najlepszą przekąską na jesienno/zimowe wieczory, w zamian za ciasteczka, które są złem w stanie czystym. Jedna moja koleżanka twierdzi, że jak można jeść coś co wygląda jak pieczone karaluchy, albo wielkie szczurze bobki... hm, myślę, że bigos dla cudzoziemców może wyglądać również przerażająco, a te efekty gastryczne? Kapuściany koszmar ha ha.
E - jak
eklerki. Jedyne ciasteczka, które wspominam z dziecinnym sentymentem. Kruche cienkie ciastko wypełnione kremem i polane czekoladą. Najbardziej lubiłam wersję mini. Z czarną kawą są świetne, ale nie należy ich jeść. Będąc brzdącem na jednej imprezie u ciotki, zakradłam się do kuchni i wyżarłam z tacy wszystkie przygotowane eklerki. Dostałam skrętów żołądka. Kurowali mnie jakimiś obrzydliwymi solami. Chodziło o to, aby wywołać wymioty. Cóż za barbarzyństwo, cud, że nie zostałam anorektyczką. Ale co zjadłam to moje :-)
F - jak
figa; smak życia. Lubię bardzo dżemy wszystkie, byleby były z fig. Figa to boski owoc. Niepowtarzalny smak. Czy to na świeżo, czy z puszki w zalewie, czy przetworzona. Figa nie nudzi się. Nigdy. Uwielbiam chodzić we Wro do "Piotra i Pawła" bo ta jest największy wybór dżemów z fig. Najlepszy dżem dostawałam z Kairu, był prosto ładowany do puszki, słodzony oczywista cukrem (kto by się tam przejmował), do tej pory nigdy nie odnalazłam podobnego smaku na półkach w naszych sklepach. Trzeba się dowiedzieć kto w tym roku kupił "se wczasy w Egipcie":-)
G - jak
groch. Ugotowany i zmielony na pastę, przyprawiony solą morską i pieprzem. Powiew Wschodu:-) W innych wersjach groch mam w głębokim poważaniu. Ale pasta grochowa, jeszcze jak jest ciepła, jedzona łyżką prosto z gara - rewelacja. Najlepiej zaopatrzyć się w Verdin i Espumisan, ale warto!
H - jak
chałwa (he he, ale ze mnie ortograficzna psotnica, ale cóż? O herbacie mam pisać? Nie... bo piję herbatę bo muszę i tylko zdrowotną, chyba że w orientalnych knajpach - zaprawioną cynamonem, to tak. Jestem jednak typowym kawoszem). A więc chałwa. Tłusta, czysta - bez wynalazków - za PRL-u, to bułgarską w puszkach zażerałam się. Potem wprowadzili produkty zastępcze, bloki przypominające chałwę, czekoladę... zniechęciłam się zupełnie. Teraz mogę kupować taką extra prosto ze Stambułu. Nie uznaję batoników chałwowych, ani produktów smakowych. Chałwę można polać sokiem malinowym, albo zeżreć z gałką lodów, też pięknie się łączy. Choć najlepiej chałwę zagryzać winogronem i popijać winem - miesza się to w pysku niesamowicie.
I - jak
imbir, naturalnie. Jako, że poza pieprzem i papryką średnio lubię suszone czy przetworzone przyprawy (a i te dwie w wersjach umiarkowanych) to tyczy się to też imbiru. Nauczyła mnie koleżansia po angielskich wojażach, że można wziąć cały korzeń, zapiec w oliwie ziemniaczki, a na końcu utrzeć tego imbiru i wymieszać. Popijać kefirem. Naprawdę, jak nie przepadam za taką mocną kuchnią, to ta potrawa jest prosta i rewelacyjna. Kompletnie nie przekonałam się zaś do dżemu z pomarańczy z imbirem, jednak mam cofkę przy drugiej kromce.
J - jak
jajecznica:-) Ostatnio powoli jedyna potrawa, gdzie cenię smażenie. Zazwyczaj uważam, że nie ma rzeczy, której nie można zgrillować, udusić, albo zapiec w naczyniu żaroodpornym. Smażonki odpuszczam. Ale jajecznica raz w tygodniu musi być, najlepiej z obranym pomidorem, duszonym czosnkiem (skromnie) i bazylią oraz twarożkiem obok i pełnoziarnistym chlebkiem. Typowe sobotnio-niedzielne śniadanie. Ogórek małosolny też dobrze wchodzi w tym zestawie.
K - jak
kawa. Jedno zaznaczę - kawa rozpuszczalna, czy też jakieś formy latte to dla mnie nie są kawy. Kawa jest czysta, czarna i spieniona. Lubię przyprawy w kawach. Kawa ma ścinać krew w żyłach, a potem doprowadzać ją do wrzenia. Najlepszą kawę piłam w Konstancy. Był to jakiś szatański napój, działała lepiej niż amfa. W Polsce tak sobie podchodzi się do kaw. W gruncie rzeczy mamy zwykły supermarket, a nie kawiarnie. Wystarczy walnąć się do Berlina żeby zobaczyć różnice. Ostatnio zdarzyło mi się pić dwa razy dobrą kawę: jedną na Kreuzbergu, a drugą w Nowy Rok u mojej funfeli co wróciła z "greckiego wygnania". Rankiem (w południe:-) wzięła garnek, sypnęła na wodę swoje specjały przywiezione z południa, zaprawiła, dosłodziła, podgotowała i zapodała nam najsmaczniejszą historię noworoczną. To była pierwsza cudowna rzecz w 2010 roku. Potem było już tylko lepiej:-)
L - jak
lasagne. Tylko DIY liczy się. Wszelkie inne robione z produktów gotowych, to plastry makaronowe przełożone farszem:-) Uwielbiam lasagne z brokułami w sosie beszamelowym, mięsnymi też nie-pogardzę, ale warzywne są zdecydowanie lepsze. No i polane oliwą, posypane parmezanem... do tego jeszcze tylko film Viscontiego, butelka chianti i można z chaty nie wychodzić.
Ł - jak
łodygi czyli bambus:-). Podobno kuchnia tajska i azjatycka to najlepsze na świecie. Wolę zostać przy tej znad basenu morza Śródziemnego. Od czasu do czasu na coś się skuszę, ale zawsze czuję się tak jakbym poszła do klubu z muzyka, którą trochę znam, jakoś mnie nie drażni, ale płyt bym nie kupiła. Najlepszą sprawą z tamtejszej kuchni jest bambus. Zupa bambusowa spokojnie mogłaby dla mnie zastąpić nasz tłusty rosół, który mnie się zawsze będzie kojarzył z zarzynaniem biednej kury, losowo wybranej z gromady.
...dobra tak zwany Ciąg Dalszy Nastąpi :-). Czas na kofi-brejka i robotę, a nie pieprzenie po próżnicy:-)