
Borko droga, ten nieco przydługi tytuł odnosi się do cudacznej filmowej broszki, która wżarła się do mojego mózgu pewnego majowego wieczoru w roku 2000. Chodzi o film Topcapi z 1964 roku, w którym wystąpiła fenomenalna Melina Mercouri, farbowana na blond Greczynka z zachrypniętym od jarania szlugów głosem i ultra-slimową figurą.
Well, trudno polecić ten obraz żądnym wysublimowanych wrażeń odbiorcom :-)
To dość zwariowana (jak na lata 60.) komedyjka z niemłodymi już aktorami. Rzecz dzieje się w Stambule i opowiada o lekko zwichrowanej szajce oszustów, którzy planują skok na muzeum gdzie znajduje się sztylet z drogocennym kamieniem. Ot, czysta forma rozrywki zanurzona w "orientalnym" pocztówkowym świecie. Ładne stroje Meliny, przystojna twarz Maximiliana i fajtłapowaty urok Petera. Do tego garść czarnych charakterów i odrobina "grubych" żartów. Naprawdę - nic ciekawego na pozór.
A jednak... a jednak jak tylko zaczęłam czytać Biały zamek Orhana Pamuka od razu przypomniał się mi ten film. Doprawdy nie wiem dlaczego tak późno zobaczyłam "Topkapi", jakoś mi umknął w nawale oglądania wszystkich kinowych staroci w dzieciństwie. Jednym słowem w maju 2000 padłam "trupem" przed telewizorem:-) Ba, popiskiwałam w czasie oglądania filmu, kompletnie wkręcając się w jego fabułę, poczucie humoru postaci i nawet jak teraz zamknę oczy to w stop klatkach widzę ruchy Meliny, wymianę zdań z jej kompanami i całe sekwencje. Jest w tym filmie sporo uroku w stylu vintage i narracji rodem z komiksów. Kiedy dzisiaj wyszukiwałam fragmentów na YouTube to z zaskoczeniem zauważyłam, że nic a nic nie zmieniło się w mojej sympatii.
Zresztą obaczcie sami:
Teraz myślę sobie z lekkim smuteczkiem, że ten cholerny Stambuł to taka moja wiecznie niedostępna podróż. Całe lata obiecuję sobie wyprawę do tego miasta, a potem hen na Wschód. I nie wychodzi. Albo nie wsiadam w Bukareszcie do autobusu, albo w porcie w Konstancy z żalem liczę grosz na prom, albo daję się zwieść tawernom w Neseberze, albo leniwieję od ciężkiego wina w Starej Zagorze, albo jadę w zupełnie odwrotnym kierunku. Paranoja. Przez cały ten czas ciągle dostaję coś z tego miasta, a to buciki, a to koraliki, a to szaliki, a to kartki, a to sms wysłane z lotniska (żeby mnie szlag trafił:-). Po prostu jest to niesprawiedliwe i coś trzeba z tym zrobić, choć w swój pokrętny i ponury sposób myślę sobie, że znów za-dzieje się coś co uniemożliwi mi podróż nad Bosfor:-(
I nawet rachatłukum ani kawałka pod ręką. Gosh, a swego czasu zjadłam tego kilka kilo co zważywszy na lekką wagę smakołyku to naprawdę niezły wyczyn.

Farbowana Melina:-)

Melina w najlepszym ujęciu.
Ps. a w ogóle to mnie się wszystko zupełnie przypomniało i ponakładało z innego powodu, ale to story właśnie z zupełnie innej beczki, więc dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy, a szczypawki do zabawki no i zmory pod telewizory...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz