poniedziałek, 14 lipca 2008

"serfując" po Wojszycach


Borko, a więc wakacje pełną gębą trwają od dwóch tygodni w mojej głowie - tak przynajmniej określiłabym ten stan. Jako, że nie potrafię odpoczywać "od - do" w sensie 2 tygodnie, tydzień planowanego urlopu i zawsze wolę po prostu przestawić się na trochę bardziej leniwe z serem, ale nadal coś sobie robić, grzebać, gdzieś się powałęsać, przestawić tylko na jakiś chwilowy inny świat - to mogę powiedzieć, że w tym roku to naprawdę jakoś wszystko nawet całkiem tak miło, lekko nostalgicznie upływa.
"Serfuję" sobie właśnie na Wojszycach, siedząc z "okropnym Karusiem" w całkiem fajnym domostwie w zupełnie cool części mego miasta Wro. Wprawdzie (he he he) nie jest to, to upojenie co ogrodem na Biskupinie, ale lubię te wszystkie wojszyckie okoliczności i wspomnienia: Ags, sporo imprez, w tym kilka całkiem eufemistycznie mówiąc szalonych, parenaście rozmów ważnych o życiu i zawsze to miejsce kojarzyć się mi będzie z czymś co zazwyczaj nazywamy "zmianą odczuwalną". Bo po pobycie na Wojszycach zawsze coś w moim życiu się zmienia, skutecznie i ba nawet można rzec: nieodwracalnie.
Nie chcę spekulować sobie tym razem. Bo to może być coś kluczowego, ale jednocześnie nieprzyjemnego, a może po prostu trochę kraczę na czarno jak to fance przypraw w stylu black przystoi. I chyba też dlatego, że właśnie odwaliłam Sekrety sypialni mistrzów kuchni, książkę którą przyrządził Irvine Welsh i trochę mnie zaponurzyła ta książa. Oj nawet bardzo. Eh.
Ale, ale nam tu się szykuje całkiem miły dzień następny: koncert Manu Chao we Wro, na który cudem, prawdziwym cudem udało się nam zdobyć bilety i fajnie bo też właśnie płyty Manu i hulanka przy nich do białego rana to właśnie jedno z wojszyckich wspomnień.
I tak właśnie wakacje - coś przychodzi, coś odchodzi. Po Wojszycach Barcelona - jak mówi Monique corazone :), a potem morze i Hel. No tak, to chyba byłoby na tyle. Jeszcze gdzieś pomiędzy tą dziwną i tajemniczą chwilą kiedy to lato przemienia się we wczesną ciepłą jesień zdarzą się mi imieniny i hm urodziny. Ale o formie spędzania tego rodzaju rozrywek - to może proszę państwa - kiedy indziej:-)

Ps. dzisiaj siedząc sobie leniwie na tarasie naszła mnie jedna stu procentowa myśl: gdybym miała córkę, to nazwałabym ją Astrid. Na 100 proc. Pewnie mieć już nie będę, ale tak sobie pomyślałam, że nierealność wypadków życiowych nie może nas zniewolić do nie upewniania się w ich kształcie i formie oraz treści :)

Brak komentarzy:

Powered By Blogger