wtorek, 30 września 2008

Losy czy przypadłości Odmieńców


Borko, co też lekkiego życia nie ma, mogłaby na temat tego "posta" tylko pokiwać głową. A prawda jest taka, że cały ten zgiełk to konsekwencje melancholii i intelektualnego cynizmu osób będących bohaterami wspomnianego dramatu. Otóż, gdybym wam napisała, że ot jak zwykle zdarzyła się okazja do "fiesty" to sama bym się już zrzygała. A więc nie będę nic pisać na ten temat bo to naprawdę upadek i degrengolada oraz najprostsze wskazanie do tego, że dziś prowadzimy się przykładnie i pracowo. Tak, a to wszystko wina podróżowania. Tym razem jedno Jabłko wpadło do Rzymu i z nad Tybru nawiozło dóbr wszelakich. Oczywiście, nikt nie każe nam kupować destylatów (które przywozi się z daleka i zaciekłością tacha reklamówy po lotniskach, skrzynki browarów po stacjach benzynowych, flaszki absyntów po krętych średniowiecznych szlakach...)...Upadek jednym słowem. Nie ma co. Prawda jest taka, że nasze (piszę teraz ogólnie, a nie konkretnie o Nas) losy życiowe są jakoś tak dziwnie określane. I tak, po prostu "rodzą" się osobniki o cudownej "ręce" do prawego i porządnego życia, do rodzinności, wielkich karier i biznesów, ogólnie do ustabilizowanego post-oświeceniowego wyrównanego życia na wzór korporacyjno-salonowy. A inni? A co z Odmieńcami? Co z tymi, którzy wałęsając się na obrzeżach prawdziwego, szanowanego świata dryfują na jakimś marginesie sennych doznań, irracjonalnych decyzji, zawikłanej emocjonalności, intelektualnego smutku i jeden Bóg (albo wielu) wie gdzie jeszcze...Więc tak jak powinno się zdaniem autora Odmieńców (bo pewnie wiecie już do jakiej książki nawiązuję) podzielić i opisać rodzaje smutku i samotności tak i należy zdecydować o losie i pozycji Odmieńca. Czy żałować? Czy pogardzać? Czy widzieć w "nim" miarę własnej odmienności i szczęścia zwyczajności? Czy dążyć do adaptacji Odmieńca, pomóc w przekształceniu się w bestię stadną i przykładną.
Nie wiem.
Podobno to Odmieńcy pchają do przodu (czy do nigdzie być może;) ten świat. Ale to też tylko taka obiegowa opinia. Jak z tym jest naprawdę...? Nie wiadomo. Myślę sobie, o jak bardzo szczęśliwi potrafią być zhomogenizowani w swej nudnej normalności ludzie. Przecież to widać na pierwszy rzut oka, ucha lub innego organa. Przynajmniej tak to widać czasem z flanki Odmieńca. Bo i jak jest w tym przypadku naprawdę - to chyba sami normalsi wiedzą, o ile z tego sobie sprawę zdadzą, albo w ogóle miewają takie refleksyje przynajmniej raz do roku przed snem.
To tyle nad zastanawianiem się nad Odmieńcami, dla odmiany od pisania, o fuck, ale wczoraj był open fire...

* z dedykacją dla moich drogich partnerek od "dyskusji o książkach":)

środa, 24 września 2008

Mały oślik


Borko, królowo tirowców niezastąpiona, liczę, że weekend w trasie się udał na wielkim samochodzie :) A ja tu chcę pomarudzić trochę o snach. Ano jakoś tak ostatnio to śnią mi się rzeczy niezwykle zakręcone. Zawsze te moje sny to kopalnia bagiennej i mrocznej symboliki, ale ostatnio jest coraz ciekawiej. Od lat wielu głównym motywem wieszczącym jest w moich snach - woda. Śni mi się prawie zawsze i to w różnych kontekstach. Jej obecność jest tak zżyta z moją podświadomością, że zdziwiłabym się gdyby kiedyś śnić mi się przestała. Z ze snów najlepsze jest pogranicze, ten moment kiedy aktywnie przeżywamy sen, ale gdzieś już w nas budzi się świadomość, że jest to tym momencie sytuacja tylko i wyłącznie wirtualna... Ostatnio tak właśnie pojawił mi się taki oto motyw, przyszłam z kimś znajomym na drewniany most, który był dziurawy (o czym wiedziałam, bo jak pojawiła się we śnie świadomość, że raz już ten most przekroczyłam w ten sposób). Tym razem znów trzeba było przeskoczyć wyrwę nad czarną tonią łagodnej (ale bardzo mrocznej rzeki). Most był w mieście - na przeciw stały kamienice i ogólnie w tym moim śnie panowała miejska zabudowa. Więc jako pierwsza rozpędziłam się i skoczyłam, nie trafiając jednak szczęśliwie na drugi brzeg - bo właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że tym razem ktoś wyciągnął więcej desek i nie jestem w stanie pokonać takiej odległości. Oczywiście zaczęłam spadać. I oczywista obudziłam się:) Jakoś to straszne szczególnie nie było. Ot bardzo częste w moich snach. I tak lepsze niż czasem te zmory co przychodzą do mnie, a które mają twarze znajome - ale akurat nie chcę o tym pisać, bo mam jakieś dziwne przeświadczenie, że to towarzystwo co mi się śni to do dziwnego miejsca po śmierci trafiło, a ja chyba wolę na razie się nie zastanawiać cóż to za miejsce i dlaczego oni tam trafili. Wróćmy do kwestii pogranicza...
Takim właśnie pograniczem ze snu i realu jest mój drogi kolega W.No1 - z którym wczoraj przegadałam cały wieczór i pół nocy, słuchając muzyków jazzowych i awangardowych mroczniaków. Noc była dość ciepła, za oknem na Placu Staszica padał deszcz i odgłos tego deszczu w nocy jest tam jedyny w swoim rodzaju. Na poły śpiąc, na poły słuchając zajefajnych dźwięków, a to słuchałam ponurych jak płyty Lustmord wynurzeń W.No1 i zerkałam na reportaż o malarzach wsi angielskiej. Wszystko to razem, wymieszało się w dość dziwaczny koktajl - bardzo smaczny, zwłaszcza z dołączonym owocem smakowym w postaci dywagacji: Heidegger musiał w tamtej chwili wybrać nazizm (ja się z tym nie zgodziłam, kolega W.No1 optował za - Tak). I tak to mi się zasnęło w takiej dziwnej krainie, gdzie później krążyłam we śnie bo olbrzymim starym domu, w którym każdy pokój nie miał stałej geometrii i w każdym miejscu znajdowałam kolejne drzwi, do kolejnych komnat i dalej i dalej... Eh, chciałabym aby kolega W.No1 znalazł wyjście ze swojego labiryntu i nie marnował więcej Czasu na robienie NIC. I bardzo mi przykro (a nawet trochę jesiennie smutno), że nie mogę towarzyszyć jemu w tej próbie labiryntu, ale musiałabym bardzo sen przedłożyć na rzeczywistość i bardzo chcieć kłamać - a wszak przecież nie o to chodzi, prawda? Poza tym - w ramach zadośćuczynienia - mój drogi: nie Tobie pierwszemu towarzyszyć nie mogę - jeśli Cię to pocieszy :)

poniedziałek, 22 września 2008

A taka to fajna ta nasza Wróżka


Borko no więc na ten czas absinth-party chyba dość, a przynajmniej do chwili uzupełnienia zapasów, co zapewne niewątpliwie nastąpi.
Ale może od początku... Tak ten weekend zaczynał się dość niepozornie. Pierwszy raz (od dłuższego czasu) zdecydowałam się nabyć program TV aby spędzić czas przed tele-skrzynką w ciszy i spokoju, kiedy Mała Blogerka będzie pobierać nauki na naszej drogiej uczelni. W sobotę nawet złapał mnie jakiś samotny dół "po sprzątaniowy" co wygnał mnie z chatki na długi nostalgiczny i jesienno romantyczny spacer, który zakończyłam w jednej z galerii handlowych zastanawiając się jakby to było gdyby rzucić się z ruchomych schodów w wielką przestrzeń konsumpcyjnych hal wypełnionych uprzedmiotowionymi marzeniami:) Tak czy inaczej, jak to stwierdziła Monique poszłam ja w niebezpieczne zaklęte rewiry samotnego włóczenia się w tłumie aby sycić się obecnością obcego motłochu. No cóż, lud zajmował się tym co zawsze: żarciem i kupowaniem. Nic nowego. Nic ciekawego też tej soboty nie zauważyłam w miejscach publicznych co mogłoby stać się przedmiotem refleksji. Nieważne. Ale jak to w bajkach o dobrych i złych królewnach bywa nadszedł niespodziewany zwrot akcji. A to przez to, że z powodu choroby Monique postanowiłyśmy wieczorową porą na powitanie jesieni wspomóc się lampką wina. I tak właśnie siedząc przy blacie kuchennym okazało się, że została nam jeszcze jedna butelka zielonej wróżki...a raczej w tym wypadku czerwonej;) W poszerzonym już składzie (bo o psa i Małą Blogerkę) wybrałyśmy się w podróż o lekkim zabarwieniu procentowym. W każdym bądź razie, trzeba przyznać jedno: absintha ma cudowne właściwości lecznicze -zwłaszcza jeśli chodzi o kwestie duszy;) Wprawdzie są zawsze skutki uboczne w postaci: sponiewierania psa (ale przeżył, przeżył i chyba bawił się świetnie), gryzienia, biegania na czworaka, czytania pamiętników i klaskania (as fuck!) para-Rubika oraz zapoznania całej klatki z twórczością Grzegorza Ciechowskiego - zwłaszcza w sekwencji naszych ulubionych numerów o poławianiu pereł i bezeceństwach pornografii... ale cóż, kto z nas nie był niegdyś młody?;). Wracając nad ranem (czas uległ niebezpiecznie cudownemu skróceniu) wspierając się na dobrym ramieniu Małej Blogerki na ulicy Lelewela zdarzyło się jej wdepnąć w trupa (przynajmniej tak o 4 nad ranem byłam tego pewna, że o to właśnie z tym mamy do czynienia - po dniu okazało się, że było to najprawdopodobniej stare masło;). Tak czy inaczej - imprezę można zaliczyć do udanych, a parties w centrum mają do siebie, że i szybko można się zorganizować, a nachalna bliskość 24 na h sprzyja do uzupełniania wszelkiego rodzaju zapasów. Sprawdziłam dzisiaj jeszcze jedno - nie ma potwierdzonych informacji, że jakoby absintha ma prowadzić do uszkodzeń mózgu - więc spox, bez obaw zachowania uboczne są spowodowane naszym wrodzonym wariactwem, a nie tym trunkiem;), a że absintha pierwotnie używano jako panaceum na różnego rodzaju dolegliwości - w tym szczególnie bólowe - to racja zupełna. Prawda li to - leczy, leczy...jak się okazuje nawet ból duszy;))))

czwartek, 18 września 2008

Czarodziejska Góra


Borko drogocenna aczkolwiek ostatnio dość smutna droga przyjaciółko - książka Tomasza Mana Czarodziejska Góra zawsze mnie nastrajała dobrze. Lekko złośliwa, delikatnie cyniczna, estetycznie i warsztatowo doskonała, narzucająca formę obyczajowości i konwersacji wystudiowanej była tym czymś odwrotnie proporcjonalnym od tego co zazwyczaj spotykamy w nie-literackim realu. Co tu dużo mówić, lepiej poczytać. Więc jeśli ktoś w Mana nie wchodził to czas najwyższy nadrobić haniebne zaległości w znajomości narracji wielkiego Czarodzieja.
Wróćmy do życia bieżącego. Tak oto ostatnio, porzucając troski związane z Wro, straty, zdrady, rodzinne awantury, analizę skurwysyństwa co libertynizm zastąpiło ruszyłyśmy na Śląsk daleki - nie tylko po to aby na autostradach i szosach narzekać na "śląskie kluchy":). Tak więc piątek był pierwszym dniem nadchodzącego zimna. Zostawiłyśmy napadnięty przez przed-jesienną szarugę Wrocław i ruszyłyśmy do Gliwic. To miasto, wbrew ogólnej kopalnianej brzydocie Śląska, jest jakieś ciepłe, sympatycznie-kameralne i zawsze będzie kojarzyć się (mi) z trzema sprawami: dobrym żarciem i piciem, zajefajnymi zakupami i jeszcze jedną aktywnością życiową, o której pisać tak sobie bez niczego raczej nie należy;). W Gliwicach nie byłam przeszło rok i tak nawet myślałam, że pewnie teraz to średnio mi się w nich będzie podobać. Więc tym bardziej cool okazało się, że miastko to na swej atrakcyjności nic nie straciło. Klimat jest fajny, aura jakaś dobrze-awanturnicza, klusek jak się patrzy i marzy, nie wspominając o sklepach :)))) A jak wiadomo "marketowość" (od targu nie od hipermarketu) to stały element naszych hulaszczych podróży. Więc po kilkugodzinnym pobycie w Gliwicach, obwąchaniu starych kątów ruszyłyśmy do kresu naszej nocy, czyli hotelu Jawor. Jako, że stara zasada pracujących pszczół mówi: łączyć interesy z przyjemnością to i tym razem tego drugiego jakby było więcej niż pierwszego:) Tak więc wyklepane, wypływane, wymasowane, najedzone zaległyśmy na dwa dni w symbolicznym "koszu relaksacyjnym" tego beskidzkiego przybytku i zastanawiałyśmy się: czy tak można byłoby spędzić całe życie.
No, może nie akurat w tym jednym hotelu i w tym samym miejscu - bo tego to przeżyć by się moim zdaniem nie dało. Ale w inny sposób? Przemieszczając się po prostu kluczem z jednej Czarodziejskiej Góry na drugą i taka dalej, dalej, coraz dalej... Rozsądek i przyzwoitość nakazywałyby w tym miejscu stwierdzić: nie da się, nie da. Wszak to próżnia i nuda. Ale ja na szczęście nie prowadzę tego bloga ani dla rozsądku, ani tym bardziej dla przyzwoitości, więc mówię (piszę) co następuje: ano dałoby się :) Dałoby się jak sam czarny kot i jeden czart do kompletu:) Czytając, rozmawiając, wnioski wyciągając, pisząc, dzwoniąc, poddając się kolejnej obróbce... Bo kto powiedział, że nasze życie jest bardziej z sensem i produktywne kiedy zapierniczamy od rana do wieczora w pogoni za mamoną, robotą, romansami, rodzinami, przedmiotami mniej lub bardziej pożytecznymi albo doznaniami duchowo/religijnymi, które czasem pozostawiają więcej wątpliwości niż pewności. Tia, kończąc, skromnie nadmienię, że na Czarodziejską Górę trzeba mieć sporo kasy, a ta jak wiemy zazwyczaj na drzewach nie rośnie, ani pod łóżkiem jej nie znajdujemy (chociaż, chociaż niektórym to się chyba zdarza he he), więc to chyba jedyny argument dla którego można wybaczyć polowanie na mamonę.

wtorek, 9 września 2008

Jasne złudzenie?


Borko czasem sprawy wokół idą tak dziwacznie i na opak, że nawet jak bardzo chcielibyśmy zmienić ich bieg - to nie da się. Ot, stara zasada: życie składa się z wyborów. Sartre napisał o tym sporo. Może stary Francuz wnerwiać czasem, ale miał w tej swej egzaltacji parę ostrych i dobrych trafień. Ten bieg rzeczy - zwłaszcza kiedy nie dotyczy nas, a tylko innych wnerwia. Nie można wszak wpieprzać się w cudzą narrację, ani próbować ją zmienić. Pamiętam tak scenę z jednego sympatycznego filmu "Klub miłośników Jane Austen", kiedy to główna bohaterka jest na progu podjęcia bardzo ryzykownej (choć pociągającej) decyzji i już już stojąc na przejściu ulicznym widzi nagle światło komunikatora: don't walk! don't walk! - ostro migające na czerwono. Tak sobie dzisiaj właśnie myślę, że chciałabym aby ten znaczek wyświetlił się bardzo bliskiej mi osobie.
I tak patrzę sobie na to zdjęcie, księżyc na konarami listopadowych drzew. Zrobione 2 lata temu. Hm, jaki to fajny księżyc był i jak w tych zupełnych ciemnościach się wyróżniał. Więc zastanawiam się: rzeczywiście oświetlał, czy tylko dawał złudzenie odbitym od innych ciał światłem?

poniedziałek, 8 września 2008

Naprawdę kilka słów o Elegii


Borko, a na jakim ja zajefajnym filmie byłam w sobotę z Ags! Urodziny (wielodniowe) mają to do siebie, że można w czasie obchodów zaliczyć mnogość atrakcji: najeść się, napić się, naśpiewać się, spotkać z najróżniejszymi grupami (również wiekowymi) swoich znajomych i przyjaciół oraz pójść do kona ;) Ostatnią rozrywkę zafundowałyśmy sobie z moją słodką Ags, która zrzuciła mnogo kilogramów i wygląda jakby znów zaczynała studia doktoranckie;) Ags przytaszczyła mi także na urodziny prawdziwą etno-gotycką spódnicę, w której jeszcze nie wiem gdzie i jak wystąpię, ale zobaczy się bo będzie to duża rzecz, a raczej event show ha ha ha.
Wracając do kina. Tak to więc trafiłyśmy z premedytacją na Elegię Isabel Coixet na motywach prozy Rotha. I powiem tak: jak dla mnie to film roku. Doskonały. Jest w nim piękno, czas, przemijanie, okrucieństwo egotyzmu, strach przed ośmieszeniem się wobec drugiego człowieka i śmierć - najpewniejsza na świecie nagroda za życie. Do tego w tle uderzenia fortepianu w takt kompozycji Erika Satie. No i cóż. Elegia weszła do kin na moje urodziny dokładnie. Eh, takie to symbole naszych czasów, ale czy naszego życia? :-)

środa, 3 września 2008

...i jak tu nie lubić nietoperze


Borko wiec wybrałam się wczoraj z Redaktorem do kina na nowego Batmana i jako wielbicielka komiksów i ich ekranizacji, muszę przyznać: całkiem smaczny ten odcinek kinowy Mrocznego Rycerza, całkiem. Oczywista poruszamy się w świecie pewnej umowności i ikon popkulturowych, ale nawet od sztuki rozrywkowej należy wymagać pewnego rodzaju wysokiej poprzeczki, a nie taniego ścierwa co to zaledwie behawioralne zadowolenie ma sprawić. Więc w tej części nietoperzowych przygód popracowano nad scenariuszem i postaciami bardzo przyzwoicie, może poza paroma słabszymi momentami - to reszta materiału trzyma się całkiem fajnie razem i daje kopa. Nie mówiąc już o estetycznej oprawie całej produkcji - tam trudno przyczepić się do czegokolwiek. Przyjemnie egoistycznie też stwierdzam, że w konstrukcji kobiecych postaci scenarzyści odchodzą od obsadzania w takich rolach zaledwie 20-latek, co na przykład sprawia, że cholernie ciężko zawierzyć, że taka gładka o lśniącym obliczu lala zdążyła skończyć prawo i przebyć niezbędną aplikację. W tym wypadku, "dziewczyną numer jeden" jest Maggie Gyllenhaal - niezapomniana "Sekretarka" z mojego ulubionego filmu pod tym samym tytułem. Reszta załogi też fajna, ale o tym poczytacie lepiej na blogu Redaktora o horrorach, który znajdziecie w linkach obok.
A ja bym teraz chciała troszeczkę o nietoperzach. Te miłe latające myszy zawsze kojarzą mi się z wyjazdami wakacyjnymi nad morze w dawnych, dawnych latach 80. Otóż jeździliśmy wtedy całym taborem do osady co zwała się Pogorzelica. Ośrodek naszych macierzystych zakładów chemicznych (rodzicielka nasza droga chemia organiczna, której zawdzięczam dziecięce imprezy, prezenty, kolonie, pierwszą maszynę do pisania, dostęp do xero, komputera pierwszego i oczywista część wykształcenia:) leżał w śród sosnowych lasów, a na plażę wiodła wspaniała leśna promenada. każda cząstka elementarna mojej familii jeździła tam po co innego. I każdy w sumie zapamiętał tamten czas inaczej. Na szczęście byłam zbyt mała aby poświęcać lwią część czasu na zajmowanie się stosunkami międzyludzkimi i wystarczyła mi radocha kiedy po raz pierwszy w wolnym konkursie w ping ponga ograłam swoich rówieśników chłopaków:) w dyplomatyczny sposób zmiatając ze sceny, kiedy ci żądali rewanżu. Można powiedzieć, że wówczas pierwszy raz doceniłam tajniki sztuki opisywanej przez Talleyranda, Kissingera i Machiavellego:-) Ale bądźmy poważni. Wróćmy do nietoperzy. Obok wielu różnych zajęć w Pogorzelicy, naszym ulubionym zajęciem była wieczorna przechadzka na plażę aby oglądać nocą morze. Oczywista straszono mnie przy tym niemiłosiernie stworami z toni i do tej pory nie dam się przekonać do nocnej kąpieli. Ale zanim weszliśmy na plażę i rzucił się na nas chrzęst wzburzonego zazwyczaj wieczorem morza, szliśmy tą cichą bajkową promenadą otoczoną wysokimi kolebiącymi się na boki sosnami. To właśnie tam pierwszy raz zobaczyłam latające nietoperze. Lekki świst i kształt skrzydełek zrobił na mnie olbrzymie wrażenie i zawsze będzie mi się kojarzył z najlepszy czasem dzieciństwa. Z tą chwilą kiedy człowiek wybiera własną interpretację wydarzeń. Kiedy słuchając bajki o Jasiu i Małgosi zaczynamy zastanawiać się nad spaloną czarownicą, kiedy zamiast cieszyć się ukatrupieniem złego wampira myślimy: a czy po nim ktoś płakał? Niektórzy, co za dużo kombinują zaraz pisząc o ścieżkach prawej i lewej ręki o drodze Apolla i Dionizosa. Eh... I jak to mówi Joker do Batmana: Ja jestem freakiem, Ty jesteś freakiem...a ludzie nie lubią freaków. :)

wtorek, 2 września 2008

Kilka słów o braku zasad


Borko, w gruncie rzeczy nie znam nikogo kto dotrzymywałby sobie i innym solennych obietnic o naprawie własnego "ego". Tak to już jest, że jakoś cholera każde załamanie mija, zwątpienie przechodzi, a wiara we własne siły zakłóca nam jasne pole widzenia. I dobrze. Przecież jeśli trzymać się swego szańca myślenia, to nigdy nie powstałaby na przykład powieść panny Austen "Duma i uprzedzenie" ;-) Choć może akurat mój wpis nie będzie dotyczył kwestii romantycznej miłości. Bynajmniej.
Tak czy siak myślę sobie: ja tam wolę dynamikę zmiennej namiętności niż stałość. Ot, oczywista zawsze będę podkreślać, że o niczym tak w życiu nie marzę jak o tym żeby coś mieć co mnie trzymać przy ziemi będzie twardo i w ryzach, ale niech to nie będzie Wszystko. Reszta może może hulać jak w teorii chaosu. Bo energia przychodzi wtedy kiedy "coś się dzieje", kiedy jest "ruch" i "wyzwania", a nie wtedy gdy zamotani na dupie siedzimy gapiąc się monitor albo ekran TV. I dlatego lubię jesień. Gosh, jaka inna ta jesień od tamtej z ubiegłego roku, kiedy jak Włóczykij z Doliny Muminków chciałam spakować swój tobołek i iść za siedem gór w poszukiwaniu pustelni para buddyjskiej, a może jak u gorzko zabawnego Stendhala "parmeńskiej" (choć z parmeńskich to wolę szynkę, a nie pustelnię;). I jak zwykle nie dotrzymałam słowa. Co akurat jest najbardziej fajne w tym wszystkim.
Czytam sobie teraz "Orientalizm" profesora Saida, co polecam Wam moi drodzy między lekturą Wyborowej a Pudlem ha ha, a czeka w kolejce miłość pod niebem Barcelony... mama Tobs zapewnia, że będę płakać do poduszki... hm, ostatni raz płakałam, ostatni raz kiedy ja płakałam? Chwileczkę. Cholera nie pamiętam teraz żadnego dzieła sztuki, ale na pewno lekko łzawo zrobiło mi się po książce Doris Lessing Lato przed zmierzchem, ale to "wicie rozumicie" zapowiedź starości w wersji kobiety mieszczańskiej, nie mogło być inaczej. Tyle, że zanim nadejdzie starość, jeszcze większa mądrość i inne takie splendory, to mimo wszystko jak mawiał choć raz nie głupio mój nieodżałowany kolega: biologia jest po mojej stronie ;). Przynajmniej na chwilę, ale po cóż zastanawiać się nad kacem kiedy wino tak bardzo smakuje, a o absyncie to już nawet nie wspomnę :)

Zatem wiodę do końca
którego nie ma
jeszcze
w
naszym świecie


...czego Wam wszystkim jak "fuck" życzę:)

poniedziałek, 1 września 2008

Spadają pierwsze liście ;-)


Borko co w końcu w pracy zostałaś obsypana liściem kapuścianym (w sensie dzieci bożka mamony;) i jakoś rozmyła mi się ta niedziela na niedolach wieku starczego, stąd wybacz, wybacz królowo, ale spotkamy się już we wrześniu, a nie w jeszcze sierpniowej letniej aurze.
Życie nas ciągle zadziwia w cudaczny sposób :) Tak myślę sobie - podobnie jak o tym, że małemu Zwierzakowi z za ściany nigdy, ale przenigdy nie będę robić już koncertu "ważnych kawałków", które znać powinna ha ha (...ale The Verve już mam kochana na kompiku;).
I już jesień tuż tuż:) super. A o wielu różnych bardziej konkretnych przemyśleniach i ploteczkach w stylu "piłam z..." poopowiadam w następnym odcinku bo teraz muszę zająć się "czymś innym".
Powered By Blogger