czwartek, 28 sierpnia 2008

28 ósmego 2 tysiące 8.


Borko droga królewno z twardym poczuciem humoru, no co już po wakacjach i nie ma ściemy za robotę czas się brać, aby zacząć zarabiać na następne występy gościnne. Ale zanim to nastąpi podzielić się muszę najnowszymi wieściami. Tak więc wróciłam z Helu radosna i opalona oraz po wielokroć wykąpana w polskim morzu zwanym Bałtyk - co w sumie mnie samą zadziwiło, bo pluskałam się tam w wodzie o wiele częściej niż w Barcy. Ale prawda jest też taka, że cholerne zejście do morza na naszej drogiej "Barcelonce" było takie, że jak raz człowiek ryjem nie zarył w wodę (kamienie przy brzegu) to wejście do Śródziemnego było nieudane:-). Przynajmniej w naszym północnym i chłodnym morzu piseczek przy brzegu jest cudowny i mielizna zachęca do skoków na fale. W załączeniu macham z foty raczej w domyśle. Zdjęcie wrzucam takie, bo tak mi Monique osądziło, że dobrze wyglądam - he he he - pewnie już i akurat ;-)
A w ogóle to dzisiaj data niekiepska całkiem, bo są moje imieniny i jak "filozoficznie" doszłam do wniosku: na imieniny dostałam od każdego coś najlepszego (ale niestety nie o wszystkim należy pisać w publicznych miejscach;). Tak więc: tym co pamiętali: more fuck thanx! :)))), a co nie pamiętali... no cóż, cóż - pępkiem świata my Blaum nie jesteśmy, więc obrażać o takie pierdoły się nie będziemy ;)

czwartek, 14 sierpnia 2008

"Goł na Hel"

Borko, a więc spacer to nam się przydał - zwłaszcza taki długi i fajny po terenach wodonośnych jak wczoraj :)
A ja w zasadzie to dzisiaj tylko informuję, że wybieram się na Hel i chyba raczej z nad morza nie pobloguję, bo skoro różowa dziewczyna jeszcze w szpitalu, to starego kompa brać nie ma sensu.
Oczywiście pogoda nad polskim morzem będzie dużym wyzwaniem, a ceny jakie tam zastaniemy skłaniać będą to myśli: jak można płacić tak wiele, za tak niewiele;) Ale niech tam co - przynajmniej jodu człowiek się nawdycha i zregeneruję organizm po tych burzliwych wakacjach, a i może jakieś świeże pomysły kreatywne przyjdą do głowy bo tu wrzesień już na progu i czas za poważną robotę się brać, żeby mieć co do garnka włożyć i za co szafę na sezon jesienno-zimowy zapełnić:)
I w sumie to fajne, że jedynym problemem na ten weekend będzie kwestia tego jaką lekturę sobie zabrać nad morze, żeby nie tracić czasu na z dupy wytrzaskane gazety czy inne takie.

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

Przynajmniej udawać, że starać się trzeba


Borko z całą pewnością spędziłaś ubiegły tydzień bardziej pożytecznie ode mnie. I to mnie pociesza, że przynajmniej z naszej dwójeczki Ty miewasz lepsze pomysły na "zjadanie" swojego życia. Tak mi się przynajmniej zdaje :-)
Wbrew złośliwostkom Małej Blogerki, która u siebie wypisuje, że jakoby ze swoich wyskoków powinnam się rozliczać publicznie na własnym śmieć blogu - tego robić nie zamierzam.
A już ci zaraz - i figę z makiem.
Prawda jest taka, że człowiek powinien (przynajmniej starać się) pisać i mówić rzeczy w miarę aspirujące do bycia mądrymi.
Z wiekową (he he he) empiryczną przykrością stwierdzam, że tak nie jest. Głównie werbalnym przekazem, który staje się dominującym dyskursem - są rzeczy głupie.
Królestwo za mądre zdanie :) Pokłon za prawdę :))) Szacunek za ukazanie rzeczy w istocie ich właściwej:))))
Kiedyś podśmiewywałam się cytując-parafrazując złośliwie Dezertera, że głupi ludzie wierzą w głupie bzdury, a mądrzy w mądre bzdury. Eh, gosh, gosh co za los.

piątek, 8 sierpnia 2008

Keats wieszczy przyszłą jesień


Borko wprawdzie jeszcze ponad miesiąc lata, ale jakoś mnie niebezpiecznie wzięło na myślenie o jesieni. W sumie to nie wiem dlaczego, może w myśl starej (wiele razy wspominanej zasady) w morzu uciechy widzieć zapowiedź smutku, a w oceanie rozpaczy dostrzec kroplę przyszłej radości:)
Tak to mi się też ostatnio J. Keats stąd przypomniał:




Poro mgieł bujna i nabrzmiała plonem,
W spisku serdecznym z dojrzewania słońcem
Dumasz, jak hojnie błogosławić gronem
Wino w krąg strzechy pod okap pnące,
Jak sad omszały giąć jabłek ciężarem,
Jak aż do pestek w owoc wlać dojrzałość,
Zjędrnić orzechy, wzdąć pękate dynie
I późnym kwiatom, których wciąż ci mało
Co dzień dać jeszcze, jeszcze pąków parę,
Aż pszczoły w ule wracając z nektarem
Myślą, że lato nigdy nie przeminie.

Któż cię nie widzi w twoich skarbach stale?
Możesz być wszędzie - czasem w kącie spichrza
Siedzisz wśród ziarna w przewiewie niedbale,
A wiatr mięciutko ci włosy rozwichrza;
Lub śpisz na miedzy jeszcze z sierpem w dłoni
Przy nie dożętej tkanej w kwiaty niwie
Oparem maków słodko odurzona;
Czasem znów głowę nad strumykiem skłonisz
Podczas zbierania pokłosia po żniwie
Lub godzinami stoisz tak cierpliwie
W cydr, co się sączy spod prasy, wpatrzona.

Gdzie pieśni wiosny? Gdzież są teraz one?
Nie myśl, nie żałuj, masz muzykę własną
W zmierzchy pręgami chmurek rozkwiecone
Nad rżyskiem w rosie, nim róże dnia zgasną:
Szumią szuwary w komarów lamentach;
Szemrze wiklina, gdy ja wiatr pochyla.
Nim znów zapadnie z westchnieniem w martwotę;
Beczą nad strugą podrosłe jagnięta;
Cykają świerszcze - i rzewny gwizd gila
Z krzewów za chatą splata się co chwila
Z gwarem jaskółek w górze przed odlotem.


hm, w sumie lubię jesień, bardzo lubię.

czwartek, 7 sierpnia 2008

Twarda płyta mojego życia;)


Borko w końcu zadzowniła :) Uwięziona w okowach programu SAP sprawia wrażenie więźnia informatycznego swojej korporacji, ale wierzę nieustannie, że kto jak kto, ale Borko to twarda sztuka, a nie pierożek z serem. Będąc zaś przy tematach komputerowych, po raz kolejny przekonałam się kto jest najważniejszym elementem mojego życia...oczywiście twardy dysk umieszczony w atrakcyjnym ciałku mojego laptopa, czyli dla wtajemniczonych: Moja Dziewczyna.

A więc... a więc moja nowa (kwietniowa) dziewczyna od początku lubiła łapać infekcje, ale to nie ukrywajmy - moja wina, bo ilość złych stron na których bywam zdecydowanie nie służy jej zdrowiu. Wprawdzie mając to na uwadze zakupuję jej odpowiednie informatyczne kosmetyki, robię liftingi, kładę maseczki, a nawet funduję seanse w salonie informatyczno-kosmetycznym nieocenionego Alexa. Ale mimo to... ale mimo to bywają takie chwile, że okazuje się iż nowa, atrakcyjniejsza od mojej byłej (do której nomen omen chwilowo wróciłam) dziewczyna ma organiczne wady, które nie pozwalają nam być razem.
Tak więc ze smutkiem i pogrążona w żalu informuję, że "Różowa" trafiła na leczenie, w związku z czym zdecydowałam się na krótki urop od wszelakich komunikatorów i takich innych pierdół, które w sposób chory (he he) każą nam wierzyć, że to jest ta jedyna i właściwa łączność z drugim podmiotem ludzkim;)
Z dobrych wiadomości: podobno ma wrócić do mnie z tak podrasowana, że hej. Hm, w sylikonowych cycach mimo wszystko się nie gustuję, więc mam nadzieję, że zakończy się na dobrym cyfrowym botoxie;)
Morał z tej bajki płynie też inny: w sytuacji kryzysowej okazało się, że nie pozbycie się starej dziewczyny było jednym z najlepszych zbiegów okoliczności tego lata. Wniosek: nawet jak znajdziecie nową, to starą trzymajcie w obwodzie. Ona zawsze wie o was więcej i zna wasze potrzeby lepiej niż ten nowy element, który dopiero musi nadążyć za waszym rytmem życia:)

wtorek, 5 sierpnia 2008

Trapped by Love


Borko o ile więcej Cię nie widzę, to tyle bardziej niepokoję się, że coś się dzieje. Z takim niepokojem się teraz obudziłam wieczorem i przez cały czas mi on towarzyszy. Tak czy siak, trzeba coś z TYM zrobić. Nieprawdaż?
A dzisiaj to jeszcze kończę weekendowe imprezowanie, po którym za każdym razem to obiecuję sobie: poprawię się, będę dobrą, spokojną, miłą i ciepłą osobą. Założę dom i takie inne tam, żeby nie być jak te wszystkie stare baby co fiksują w pewnym momencie i albo zaczynają tworzyć protezy emocjonalne w postaci tabunów zwierząt zamęczanych na różne sposoby, albo znajdują sobie jakiś zjebanych facetów, z którymi tworzą związki nader traumatyczno-egzotyczne. Wprawdzie niby świadomość samej rzeczy czyni nas bardziej świadomymi jej sposobu istnienia. Nie mniej jednak łapie mnie czasem ten strach i dzisiejszy wieczór jest chyba tego powodem.
Z drugiej strony jak przyglądam się z "binoklem" na ten cały kocioł z monadami - bo chorobą dzisiejszego człowieka jest właśnie i przede wszystkim monadyzm (z tego powodu żałuję, że C. Noica nie żyje, bo mógłby coś ciekawego napisać o tym, a co ja bym pewnie z jeszcze większą ciekawością przeczytała)- to jakoś cholera trudno mi znaleźć w sobie tyle cierpliwości aby znieść obok siebie drugą zorientowaną na siebie egoistyczną, zapatrzoną w podlewanie swego (niby indywidualizmu) osobę. I co dalej droga Filipinko? Co dalej?
A i jeszcze jedna refleksja po dzisiejszym dniu (a właściwie już wczorajszym), zaskakująco banalną prawdą jest to, że najfajniejsze imprezy są te nie-zapowiedziane, choć z pokorą przyznaję, że kac psycho-fizyczny po nich, jest czasem jeszcze gorszy niż po tych ustawianych parties.
:)

sobota, 2 sierpnia 2008

How Soon Is Now?


Borko jak widać za moim (i nie tylko pewnie moim) oknem - pogoda w Polszy poszła w ciemną dziurę - mówiąc eufemistycznie. Jest parno i duszno oraz leje. Normalnie super po prostu, rewelacja nastrojowa, że hej :)
Ale neverminde dear
Bo...
Wczoraj wracając z kopytka, z oddalonego o pięć zaledwie kilometrów ode mnie osiedla mojej drogiej familii, wpadłam sobie do sklepu z płytami ciągnięta tam niebywałym przeczuciem przywiezionym z Barcy, że oto zaniedbałam (ale nie zapomniałam) jednego z fajniejszych muzyków lat ostatnich (baardzo daleko ostatnich ha ha).
Morrissey. The Smiths.
To długa historia, jeszcze z końca lat 80. Ale zacznę od końca.
Podczas jednego z barcelońskich wieczorów, racząc się winem i kablową stacją GOTV, obejrzałam kilka nagrań pana Morrisseya z koncertów w USA i w Europie. I nagle bach. Rąbnęło mnie w głowę (nie pierwszy i nie ostatni raz;). Wszak zawsze przez wszystkie lata pamiętałam o nim i o "kowalskich" - więc dlaczego tak mnie wkręciły te klipy?
Chcąc zweryfikować zauroczenie ponowne Morrisseyem pobiegłam na "płyty" nabyć w oryginale to i owo. EXTRA. Od piątku w nocy raczę się "Live At Earls Court" z 2004 roku, szalenie porywającą relacją z koncertu oraz "Ringleader of The Tormentors" - którą już wcześniej znałam. Morrissey daje radę: wokalnie, lirycznie i wciąga swoją ekspresją i oryginalnością. Fajnie jest po latach posłuchać, jak bardzo wielu zawdzięcza wiele tak niewielu :). Choć pamiętam, jak na przełomie lat 80. i początku 90. Morrisseyowi wróżono dętkę i padakę. Eh, tak to jest. Nie ma co się krytyką przejmować jesli chodzi o sztukę, bo zawsze w takich chwilach mam w pamięci recenzje z tamtego okresu, w której na świeżo wydanej płycie Beastie Boys "Check your head" nie zostawiono suchej nitki wróżąc tej zajefajnej grupie śmierć artystyczną :) Ha ha ha, tak jak "Check your head" jest zajebistą płytą, pełną luzerskiego feelingu i eksperymentalnej improwizacji (włącznie z moim debeściakiem, numerem "Pass the Mic" - "Kopsnij mikrofon":) tak też i Morrissey, spokojnie i cierpliwie, przetrwał próbę czasu. Ze wzruszeniem zobaczyłam na ekranie tivika, jak dość mocno rozbudowane skinowskie ciała rzucają się ekspresyjnie pod sceną kiedy Morrissey śpiewa I wested my time... ha ha ha
Polecam!
A The Smiths bardzo dawno temu (czarna jedynka) była jedną z pierwszych płyt analogowych jakie nabyłam z pełną świadomością i premedytacją w czymś w rodzaju komisu przy stosiku ze sprzętem muzycznym w dawnym pedeciaku we Wro. Co za czasy :)
Później, przy kawałkach z tej samej płyty przetańczyłam (jeśli można to zaliczyć do kategorii tańca) cały wieczór na pierwszej swojej randce w życiu z jednym emo fanem zespołu The Cure. :) :) :)
Viva Morrissey i viva randkowanie ;)

piątek, 1 sierpnia 2008

Pod niebem Barcelony:-)


Borko - na wysokich obcasach :-)... cóż tu więcej dodać. Po prostu pozdrowienia z Barcelony i do szybkiego zobaczenia.
Powered By Blogger