wtorek, 16 lutego 2010

Smaczne abecadło (3)


Kończmy więc Waść, wstydu oszczędźmy;-) Ale tak to bywa, jak chciałoby się pisać o fajnych rzeczach, a praca i świat zawracają głowę nieistotnymi sprawami;-)

S - jak sushi. Owszem, lubię bardzo jadać, ale jak nie płacę za to. Tak się składa, że sushi to moja ulubiona potrawa darmowa:-) Zawsze na uczty sushi trafiałam na "krzywego" albo "zapraszanego" - i dobrze, pokarm ma być darem serca, zwłaszcza taki, który jest niebotycznie drogi. Najlepsze w historii uczty sushi to:
1. impreza u pięknej Kate - gdzie zapoznałam się w wersją wege sushi, zapijaną hektolitrami ginu i podprawioną analogową muzyką w niesamowitej kolekcji jej "ex". Tego ostatniego to nie szkoda, płyt natomiast tak.
2. przepijanie końcówek reprezentacyjnych pewnego dyrektora banku. Po tonach sushi, wasabi i mrożonej wódki, nie tylko mój żołądek odmówił posłuszeństwa, ale i cera zbuntowała się od nadmiaru "ostrości". Ale było warto. Dyrektora potem wyrzucili, ale zdążyliśmy jeszcze na konto karty reprezentacyjnej... nie jedno kulinarne szaleństwo uczynić. Cóż, nic nie trwa wiecznie. Zwłaszcza w korpo:-)
3. Sushi w Barcy. Tak się złożyło, że trafiłyśmy do knajpki prowadzonej przez przybyszów z Dalekiej Azji, gdzie za jedyne 6 euro można było zjeść i wypić szystko. Kontrolnie - po zakupieniu biletu - obrzuciłyśmy okiem bufety. Było tego sporo i z każdej części świata. Sushi mieli oszałamiające. Ekspresowo oszacowałyśmy swoje możliwości i wymieniając znaczące spojrzenia umówiłyśmy się co do jednego: jakby nas pytali to jeseśmy "from raszja" - nikt by nie uwierzył, że kobiety z Polski tyle potrafią zjeść. Prawie trzy godziny gastro-eventu. Potem skok w Morze Śródziemne do solanki, aby spalić co się da. Są to te chwile, kiedy patrzysz się w niebo i myślisz: życie jest piękne. Zazwyczaj trwa to krótko. Zwłaszcza do pierwszego ważenia:-)
Wniosek z tego taki: dobre sushi to takie za które nie płacisz. I trzymajmy się tego:-)

T - jak tapas. Długo nie mogłam pojąć hiszpańskiej manii tapasowej czyli przystawkowej. Ale wchodząc i smakując kraj, otwierają nam się coraz bardziej najróżniejsze drzwi percepcji oraz kubki smakowe:-). W gronie tapas uwielbiam szynkę hiszpańską, również na grillu, niesamowitą rosyjską sałatkę, słodkie pomidory okraszone serem oraz...chorizo inferno - ostre kiełbaski polane alkoholem i podpalone!!! Niesamowita sprawa. W Walencji poszłyśmy raz na kolację z miejscowymi. Typowy pomysł. Żarcie o 23.00, zatłoczona ciasna knajpa, wszyscy palą, alkohol leje się, leje się też z nas, bo jest chyba z 45 stopni we wnętrzu, siedzimy jeden na drugim (bo tak super, fajnie i kuwa to standard, że wszyscy się całują, trykają... a my już stan przedzawałowy kuwa gotowy), więc co jeszcze można zrobić w taką noc? No, przecież za zimno jest - więc zamówili gorąca kiełbasę, ale kij z tym, jak zobaczyłyśmy, ze pani kelnerka jeszcze ją podpala - wymiękłyśmy. Poszłyśmy na dwór, ogladać wypasione wielkie miejscowe karaluchy żerujące dookoła. Ale przyznaje - kiełbasa fantastyczna :-)

W - jak wino:-). Bez wina życie byłoby jak... wykastrowany kot, niby żyje dłużej, ale kuwa czegoś mu brak. Lata całe dałam się unieść fantazji, że najlepszym miejscem na emeryturę jest Dolina Centralna w Chile albo Madera. Cóż może być piękniejszego niż widok dobrze uprawianych winnic. Tak się złożyło, że pisząca te słowa, miała okazje popracować w winnicach - piękne zajęcie, a świadomość odpalania beczek na winobraniu, łoł. No winko, no life! Poważnie, moim ulubionym winem jest łagodne chianti toskańskie. Ale numero uno - to region Rioja, położony w dolinie rzeki Ebro. Rioja reserva - królową win jest.

U - jak uszka. Uszka z farszem z prawdziwków. Nic dodać nic ująć. Barszcz czerwony gorący do tego przebłyski, że kiedyś moja rodzina była liczna, bardzo liczna i że przetrwała (tylko w części) w piwnicy, ba, nawet przemaszerowała pod bramą Brandenburską. Ale to dawne czasy i nie ma co się rozczulać. Z biologią, historią oraz polityką nikt nie wygra. Uszka i barszcz pozostaną:-)

X - jak kuchnia extremalnie gówniana. czyli fast food oraz produkty podobne. Nigdy nie zjadłam niczego w tzw. "maku", a i epizodycznie zdarzało mi się przekąsić coś w tym stylu w innych lokalach. Szkoda nerwów i układu trawiennego. Wolę truć się używkami i ideami. Ostatnio byłam namawiana na jedyną szansę spróbowania czegoś w "maku", nie skorzystałam. Może kiedyś zrobią o mnie film - ta co nie zna smaku McDolsa:-). Ale od płyty zajefajnego MDC - nie mogłabym tego skosztować, to nie wypada;-)

Y - jak yerba mate. Nie załapałam się na szaleństwo "mate". Jakoś tak ok, ale bez histerii. Jak pisałam już - ja, kawosz. Ale... zawsze jest jakieś ale:-). Było to raz wiosną w Berlinie. Po kilkudniowym meetingu czas było zapakować zady w auto i wracać do Wro. Koleżansie prowadzące agencję interaktywną poradziły nam na zmęczenie nie chlanie kolejnej kawy ani dopalacza, tylko naturalną schłodzoną zabutelkowaną Yerba Mate - w fantastycznych vintage butelkach 0,7. Wypiłyśmy jedną na pół. Fantastyczny ciekawy smak, gęby nam nie zamykały się az do rogatek Wrocławia. Miałyśmy podejrzenie, że dolały tam czegoś jeszcze:-)

Z - jak zbiorowe żywienie. Bo moi wszyscy blogowi ukochani - nie ma nic lepszego jak gotowanie i jedzenie w gromadzie. Moim osobistym cichym rekordem jest przygotowanie domowej imprezy dla 50. osób:-) i to wszystko na 55 metrach kwadratowych. Oczywista pomagała mi w tym przez dwa dni nieoceniona Sylv. Ale wydawanie posiłków, karmienie, urozmaicanie - było największą frajdą wieczoru, oraz wyciąganie butelek z lodówki. Nie wyszłyśmy z kuchni, ale jaka impreza toczyła się przy kuchence i lodówce... więcej nie pamiętam, po kilku kolejkach i dymach, poszłam spać. Podobno kota mi wtedy biesili. Wpuścić draństwo do domu:-) Ale to dawno i nieprawda, wszystko gone with the wind, więc jak ładnie idzie fragment z mojej ulubionej opery La bohème... więc pijmy, no i jedzmy :-). Ostatnio lubię jak Borko dla mnie gotuje i gospodaruje moimi kaloriami, twierdząc żem trochę po zimie niedożywiona. Well, ale we wszystko się mieszczę, więc... dlatego piszę o jedzeniu;-)

2 komentarze:

mala blogerka pisze...

wspomniało się saunę i podpalane kiełbaski :)
dobrze, że nie napisałaś o tym, jak nas wtedy pierwszy "tubylec" wyzwał od imbecyli, bo wstyd wspominać :P:P:P:P:P

Antykwariat Pat pisze...

:-) przecież ja tylko chciałam, żeby wolniej powtórzyli pytanie he he. Myślisz, że to dlatego, żeśmy pod śmietnikiem się kręciły? ;-)

Powered By Blogger