Borko, sweet heart co pozostajesz poza zasięgiem sieci komórkowej, zdarza się, niektóre książki kupujemy z lenistwa albo przekory skojarzenia ich autora/treści z krytyczną uwagą jaką słyszymy od przyjaciół. Jeśli chodzi o Ciebie droga Borko, to moją traumą jest przyniesienie Tobie w prezencie na nową chatkę lat temu kilka powieści Lampedusy Lampart. Nie wiem dlaczego ale są takie wieczory, kiedy zastanawiam się jakim prawem wrzuciłam do Twego świata dylematy i bezkompromisowość osobowości księcia Saliny. Zapewne XIX wieczna Sycylia znudziła Cię po dziesięciu stronach lektury i uśmiecham się na myśl, że cisnęłaś książką o ścianę, być może zastanawiając się co mi strzeliło do głowy z tym prezentem:-). Autorem, którego książki zdarza mi się czytać z powodów negatywnych opinii czy połączenia z takimi sytuacjami jest Michael Ondaatje. Właśnie kwadrans temu skończyłam Divisadero. Po lekturze szybciutko wrzuciłam w sieć hasło, aby obaczyć recenzje innych. Trafiłam na druzgoczące i z rozbawieniem sobie przypomniałam historię sprzed lat i zmarszczek z Angielskim pacjentem w roli głównej. Byłam wówczas na kulturoznawstwie i moja bliska koleżanka miała ksywę Ruda - ta właśnie Ruda przyjechała na studia z "wschodniego południa", a jej cały anturaż stanowił kopię i wariację krakowskiej secesji. Trąciła cholernie myszką we Wro, ale miała piękny, niski wibrujący głos i grała na wiolonczeli. Po roku, ściągnęła do siebie swojego "chłopaka" - dyrygenta, organistę i śpiewaka w jednej osobie. Piszę "chłopaka" bo ta para związana ze sobą czymś w rodzaju sojuszu spisku tak naprawdę miała bardzo złożone preferencje i czasem szukali sobie "ofiar" osobno, a czasem po prostu preferowali wspólne "posiłki". Lubiłam przychodzić do ich wynajmowanego poddasza, które naturalnie obili welurem w kolorze intensywnego wina, obłożyli małymi lampionami, a na ścianach pozawieszali portrety cenionych kompozytorów i kopie z fragmentami ukochanych partytur. Poza muzyką jak to się mawia klasyczną słuchaliśmy sobie Glena Goulda (ja wiem, że tu może pojawić się zarzut, że nie włączam interpretacji Goulda do zbioru "klasyczna", ale nie robię tego i basta) oraz Toma Waitsa. Nie słyszałam nigdy, żeby w ich domu była obecna inna muzyka. Prasując starym żelazkiem swoje żabociaste koszule i sukienki, Ruda opowiadała o ich romansach, kłótniach i interpretacjach. Patrzyłam się wtedy przez okno na fajny widok małego cmentarzyka, który w dziwny sposób przetrwał w tej okolicy. Myślę, że Ruda sporo ściemniała i dodawała całkiem zwykłym relacjom i normalnym ludziom obowiązkowego rysu demoniczności. Czasem przyjeżdżali do mnie - zawsze niezapowiedziani - i zostawali na noc. Nie używałam wówczas do spania łóżka i chcąc ulokować ich u siebie rozkładałam swój materac i posłanie na szerokość całego pokoju. Zostawialiśmy włączone małe światełko, zapodawaliśmy jakąś dziwaczną muzykę do snu i zawijaliśmy się obok siebie jak koty, które czasem można podglądać kiedy sobie odpoczywają w stadzie. Dziwne, nie toleruję w nocy obecności drugiego człowieka, a ci obcy mi ludzie nigdy nie przeszkadzali. Potem Ruda "rzuciła" swojego "partnera" dla jakiegoś "nadczłowieka", który był w stanie kupić dla niej ziemię i dom w Bieszczadach, a następnie zaczęli prowadzić zdaje się handlową firmę. Zupełna abstrakcja:-) To właśnie z Rudą i matką Tobs poszłyśmy do kina na Angielskiego pacjenta. Po seansie, matka chrząknęła i oznajmiła, że podobała się jej kolorystyka tego obrazu (nigdy matki nie zapytałam się co miała wówczas na myśli), Ruda zaś w sposób jak zwykle brawurowy i błyskotliwy zjechała całą fabułę, obśmiała narrację, a ckliwe jej zdaniem zakończenie odebrała z zażenowaniem. One obie radośnie sobie paliły (matka zawsze poważniej traktowała moje koleżanki niż mnie:-), a ja szłam za nimi nieco z tyłu jak młodsza siostra zabrana na doczepkę na seans. W końcu zapytały mnie, co sądzę o tym filmie, a ja powiedziałam bezczelnie, że lubię melodramatyczne historie szarpiące nam nerwy i wyciskające łzy, a poza tym takie sytuacje zdarzają się jak ta przedstawiona w Angielskim pacjencie. Zniszczyły mnie jednym spojrzeniem:-). Po filmie przeczytałam książkę, wcale nie nie zniesmaczyła mnie szczególnie he he. O tym wszystkim przypomniałam sobie czytając Divisadero, może jeszcze o jednym przyjacielu, który mówił, że chciał żyć w świecie Faulknera, gdzie mężczyźni siedzą na werandzie paląc tytoń i spoglądając na pola uprawne, a kobiety przygotowują jedzenie w kuchni. Zaśmiewałam się z jego wizji i marzenia o "Kalifornii" mówiąc, że jesteśmy w nieco innym świecie. Na co ten odpowiadał, że właśnie dlatego ten świat tak bardzo się spierdolił:-). Byłam więc krytycznym recenzentem naiwnej historii, która spodobała się mojemu rozmówcy - tak jak niegdyś Ruda dla mnie.
Nie znalazłam w Divisadero wymuszonej pseudo-intelektualności jaką zarzucały Ondaatje różne recenzje, ani silenia się na "coś". Jak zwykle mogę powiedzieć, że i tym razem podobała mi się tkliwość i melodramatyzm tej (tych) historii oraz konkluzja, że takie przygody się zdarzają, a ja sama znam ich mnóstwo.
No i to byłoby na tyle w kwestii wspominania. Wpis nieco dłuższy, ale z racji wakacyjnych prac i planów nie ma tego "puszenia" się na najbliższe tygodnie za wiele,
1 komentarz:
Bardzo ciekawie piszesz. :) Spodobał mi się styl twojego pisania. Każda notka ma swój niepowtarzalny klimat, co bardzo mnie zainteresowało. Wpadnę tu jeszcze nieraz! Pozdrawiam.
Prześlij komentarz