poniedziałek, 22 grudnia 2008
Życie całkiem rodzinne:-)
Borko wczoraj próbowała na wszystkie sposoby wykręcić się od krępującego "związku", ale się nie udało;-) Wniosek z tego taki: jak chce się napić mleka to nie trzeba zaraz krowy kupować, a drugi: zawsze trzeba uważać do kogo się człowiek przytuli w chwili słabości bo może okazać się, że nie jest to miły flausz, a klasyczny twardy rzep mocno trzymający do tego.
Ale, ale - nastawiamy się mentalnie, że to jeszcze nie tragedia, a i koleżanka Borko należy do tych asertywnych pozytywnych i da sobie radę... no chyba, że jednak zdecyduje się na wesele, co z drugiej strony byłoby fajne bo mam dość bywania na pogrzebach i chętnie bym się w końcu zabawiła.
Ok - żartuję, nie życz komuś tego rodzaju złego co tobie nie miłe - trzymajmy się zasad, przynajmniej czasami;-)
A ja śpieszę Wam donieść, jak bardzo w weekend rozczuliło mnie życie rodzinno-domowe. Nic to: nażarłyśmy się z Sylv w sobotę wypasionym obiadem, a potem pomknęłam do Najlepszego z Braci obaczyć jak wygląda dekorowanie świąteczne ich gniazdka. Oczywiście nie muszę dodawać, że dekorowaniem musiał zająć się Johan (czyli tato) ponieważ syn, a i owszem jest zdolnym konstruktorem projektantem, ale jak zauważyłam najlepiej czuje się w sferze wirtualnej i nadzorze:-))))). Nic to, chatka została stylistycznie dopracowana, a atmosfera w domowych pieleszach panuje podejrzanie ciepła (pisze tak na przekór, bo jeszcze nie wiadomo co z kapelusza wyskoczy). Tak się składa, że Najlepszy z Braci zawsze potrafił zapewnić nam wszystkim sporo rozrywki w okolicach ważnych dni i nie będę tu wyliczać jego listy przebojów, ale wierzcie mi na słowo - byłyby to same hity;-). Dość, żeby wspomnieć, ze hasło "wyszedł na próbę" stało się już synonimem określającym nieplanowane zerwanie się na dni kilka w celach niewiadomych;-) Dobra, dość tej hipokryzji - piszącej te słowa "wyjścia na próbę" też się w życiu zdarzały...
Wróćmy do życia rodzinnego...jak ważną rolę pełni w stosunkach ogólno-ludzkich. Tak się złożyło, że po zakończeniu części dekoracyjno-sprzątaczo-jedzeniowej zalegliśmy na sofie, aby wymienić parę wnoszących wiele zdań w stylu: że dobrze byłoby wino otworzyć, ponieważ jak wiadomo trunek ten wspomaga trawienie i działa dobrze na krew. Jakoś tak się złożyło: nikomu wstawać się nie chciało. Po trzykrotnym wypowiedzeniu słowa wino, Najmłodsza z najmłodszych (w kwietniu 2009 - kończy 3 lata) zerwała się na swoje szczuplutkie nóżki, pobiegła do kuchni, bezbłędnie wiedząc gdzie stoi skrzynka z napojami i przyniosła strudzonym rodzicom oraz cioci - doskonałą półwytrawną kadarkę:-) I powiem Wam - są to takie chwile, w których z niekłamanym wzruszeniem myślę sobie: warto mieć dzieci, naprawdę warto :-)
To tyle przemyśleń przed-świątecznych. U nas w tym roku szykuje się wielka operacja logistyczna kryptonim: "nie spędzamy świąt sami, nie będziemy mogli się kłócić po swojemu". Jak widać, czas zmian dotarł i do naszej drogiej rodziny i pozostaje mieć tylko nadzieję, że mama Tobs będzie się dobrze czuła.
Miałam się zastanowić nad sukcesami/porażkami 2008 roku. Nie chce mi się jednak wyliczać tego typu bzdur. Najgorszą sprawą jaka przytrafiła się w tym kończącym się roku była śmierć Sylwii i wszystko na ten temat. W jeden dzień bezpowrotnie skończyło się dzieciństwo, skończyło się beztroskie myślenie o tym, że choć bardzo rzadko się widzimy, to w pewnym małym pokoiku w małym miasteczku pali się światełko i zawsze i można tam przyjechać, porozmawiać, napić się i dojść do ciekawych wniosków - a wierzcie mi, to już nie-często się zdarza w zalewie szarej zwyczajności i mamonowych problemów, które mają wszyscy - niezależnie od tego ile na ich konto wpada. Choroba Tobsa - to trwa dłużej, więc trudno zaliczyć to coś do roku 2008.
Sukcesy: każdy miarą swoją wewnętrzną. Sukcesem to ja myślę, jest świadomość tego, że bez egoizmu, fanatyzmu czy innych takich, a z ironicznym spokojem dochodzę do wniosku, że jakoś tak mi się w życiu ułożyło, że nie powinnam narzekać (mimo wszystko, choć jestem defetystką pieprzoną), a to, że nikt we mnie się nigdy nie zakochał, ani nie chciał "skoczyć z trampoliny", ani inne takie niezwykłości, które się zdarzają podobno, to może nie jest przyczynek do szczęścia, ale też powiedzmy szczerze - do tragedii też nie :-) Ot, właśnie to największe osiągnięcie tego roku, sympatyczny spokój z jakim mogę to dzisiaj napisać. Tak lajf:-) Co wcale nie oznacza, że musi być zły. I tak miałam szczęście bo czasem bywało jak w Reportażach Zagranicznych Wańkowicza, chwilami orbitowałam Pod Wulkanem albo szukałam Utraconego Czasu lub poznałam cały Zwrotnik Koziorożca - a to wszystko jest naprawdę cenne:-)
Ah, no i Tiamat zagra w roku przyszłym w Polsze - to akurat fajna wróżba na 2009 rok:-)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz