niedziela, 8 marca 2009

Oczy mojego ducha nie mają ust mojego ducha*


Borko, tak więc wczoraj w pogodę ni jak mającą się do optymizmu, pławiłam się z Sylv w celuloidzie:-). Ale zanim "pójdziemy" do kina i w inne rejony sztuk wizualnych, powiem na marginesie, że rozpoczęłyśmy sobotni rajd w Blue na Solniaku i ja to miejsce bardzo lubię przed południem. Mogłabym tam siedzieć cały poranek, mniej więcej do południa właśnie, podglądać innych gości, robiąc sobie ich szkice w pamięci, śledzić barmanki, analizując po raz nie wiem który zalety menu i zachwycając się nad niezdrowym francuskim zestawem śniadaniowym. Nie wiem na czym to polega, to miejsce nigdy mi się nie kojarzy z piwem, wódą, paleniem czy przesiadywaniem wieczorem - zawsze tylko dzień, i raczej śniadania albo lekkie lunche. W gruncie rzeczy od kilku lat mało co mnie jest w stanie poruszyć w gastronomi we Wro, bo właściwie wszystko orbituje wokół kilku obytych tematów i sieciowych klimatów. Blue to nie jest żaden ekstra unikat, w zasadzie nie ma tam nic artystowskiego, klimatycznego ani zbyt luksusowego. Po prostu jakoś ta knajpka wlepiła się w takie zakrzywienie przestrzenne, że dostało się jej coś dobrej gastro-aury i zawsze podglądnę w niej coś/kogoś ciekawego, taki kamyczek, który uruchomi lawinę skojarzeń, a z tej uda mi się wysupłać w końcu jakąś refleksję wartą uwagi. I siedząc wczoraj w Blue - przyszło mi "coś" do głowy odnośnie oglądania zdjęć, ale o tym za chwileczkę.
Bo teraz czym innym - w końcu trafiłam na zajawkę ekranizacji Znowu w Brideshead - Evelyn Waugh. To książka, którą lubię sobie wymienić jednym tchem z wszystkimi najważniejszymi, bez których umarłabym z żalu prawdziwego, a nie egzaltowanego:-). Jestem małą gówniarą i w TV leci sobie właśnie serial na podstawie Waugha. Nikt u mnie go nie ogląda. A ja wieczorem jak trusia siadam sobie przed czarno-białym odbiornikiem i z napięciem oglądam każdy odcinek. Jeszcze nie bardzo wiem dlaczego, ale ta historia ma dla mnie cholernie duże znaczenie i żywię głęboką niechęć do jakiegokolwiek zainteresowania tym filmem przez innych. Dopiero kilka lat później kupuję książkę i w ogóle "łaskawie" zapoznaję się z pisarzem. I do tej pory emocjonalny związek z tą całą historią mi nie przeszedł - inna sprawa, nie mogę napisać dlaczego. W ogóle - dopiero po latach - zrozumiem, że ta niechęć do "dzielenia" się opisami ukochanych książek, odkryć, filozofii oraz innych okruchów sztuki wynika z tego, że pisanie o tym co mnie konstruuje i porusza jest ostatnią i małą próbą zachowania czegoś "swojego" - gdybym to zrobiła nie zostałoby już zupełnie nic, co pozwoliłoby mi na poczucie bycia mną samą w rzeczy samej:-) Dlatego nigdy nie będę pisać o tym co przeżyłam przed laty na materacu z Ikea (własność Sylv) podczas czytania Auto da fé, nie potrafię nawet ująć tajemnicy (świadomości że ją zaraz spotkam) kiedy dostał się w moje ręce Traktat o historii religii, albo do czego (i dlaczego) skłoniły mnie eseje Ireneusza Kani, czy Dziennik z Păltinişu lub jakiego rodzaju poezję obrazu niesie ze sobą Księga rozkoszy. Koniec i kropka. Stąd czekam sobie na początek astronomicznej wiosny aby pobyć Znowu w Brideshead i sprawdzić czy ta dziwna "magia" tej zagadki wyjdzie z tej próby niespieprzona potrzebą "sukcesu oglądalności".
Więc... szukając spinki dla motywu z początku tego posta, dumałam sobie właśnie w Blue nad niemożnością wypowiedzenia, albo w zasadzie: niechęcią wypowiedzenia. Gapiłam się na obrazki i przyszło mi do głowy, że opisywanie zdjęć bywa złudne - albo przeinterpretujemy je w kierunku zupełnie oderwanym od pierwotnej intencji, albo umniejszymy ich bagaż zamiaru, lub dodamy im wartości i posypiemy dobrem z aksjologicznego koszyczka na jaki nie zasługują. Ja tam żaden "specjalist", ku rozbawieniu gawiedzi i własnemu sobie gaworzę, fotografię zawsze lubiłam - mogąc godzinami przyglądać się jakimś przypadkowym zdjęciom, którym dopisywałam w wyobraźni całe wielowątkowe historie. Różnych tuzów foto-sztuki przez lata lubiłam i za różne rzeczy. Nieszczególnie gustowałam się w fotkach emocji dla emocji - dla technicznego uchwycenia ludzkiego emo. Najlepsze "emo slajdy" wychodzą przypadkiem, często o ich wartości decyduje kontekst, wszystko co wokół o nich da się opowiedzieć. Foto - to dla mnie właśnie takie poćwiartowanie - kawałek "mięska" rzucony węszącej zwierzynie - skąd pochodzi, dlaczego został tak wycięty, czy będzie smaczny, czy nudny swą przewidywalnością smaku? Idąc do "mamowej zagrody" wyliczałam sobie zdjęcia, które lubię i dlaczego od razu przychodzą mi one do głowy, kiedy myślę o tych setkach, a może już tysiącach nagromadzonych analogicznie i cyfrowo "obrazków". Nie liczę tych z dzieciństwa ani z nastoletnich czasów - to kraina, na którą zarzucamy zawsze kolorowy (i bardzo fałszywy;-) woal imaginacji i tęsknot. Ale jest parę takich zrobionych przeze mnie i przez innych, które "łapią tajemnicę" właśnie w tym danym momencie i kiedy patrzę się na nie po dniach/miesiącach/latach - potrafią mnie wciągnąć do środka, przypomnieć myśli, smaki, emocje (dobre i złe), decyzje i manifestację jakiegoś konkretnego przekazu. W pierwszym wyborze chciałam napisać o tych zdjęciach, ale sprawa z nimi ma się dokładnie tak jak tymi książkami:-) Poza tym są to zdjęcia konkretnych żyjących lub czasem też nie-żyjących już osób, ba nawet też czytających te moje blogopity, więc nie wiem czy byliby zadowoleni z moich interpretacji;-)))
Finiszując to niedzielne popołudnie - najbardziej lubię (ze swoich) zdjęcie kiedy płynę łódką na klasztorną wyspę na jeziorze Snagov. Jest to ten klik, w którym zawarło się wszystko co dla mnie konstruktywne: poszukiwanie/determinacja/emocje/wysiłek/ironia/przekór i pewność, że intelektualna przygoda wymaga smagnięcia biczem po rzeczywistości, a nie siedzenia i dywagowania z ciepłego fotela. Jest to fotka full-color, w zbliżeniu do połowy sylwetki. Widać dokładnie zarys łódki, niespokojną toń jeziora, chylący się ku powolnemu zmierzchowi dzień, moje kompletne dyletanctwo w kwestiach wiosłowania i upór oraz bezczelność połączone z determinacją, że wszystko da się ogarnąć, bo tam gdzieś czeka konfrontacja z "zagadką". Z zagadką, która czasem potrafi nas zjeść:-)
Uff, dość tego idę stąd w cholerę.


Poćwiartowany unoszę się w otchłani,
ponakłuwany śmiercią jak woda
śmierci.


* ... nie mogłam się oprzeć kiedy na ostatniej stronie Europy zobaczyłam All my love z miasta absyntu, gotyku i awangardy - jednym słowem Juan Eduardo Cirlot z Barcelony rodem w tłumaczeniu Piotra Sobolczyka.

7 komentarzy:

Terezjusz pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Terezjusz pisze...

Jeśli chodzi o "Znowu w Brideshead" to bardzo ciekawie pisze o tej książce (o filmie też zresztą) George Wiegel w "Listach do młodego katolika". Publikacja Weigla (której tytuł może być nieco mylący i odstraszający niewiernych :-) jest w ogóle godna polecenia, nie tylko jako rzecz przybyliżająca katolicyzm ludziom niewierzącym. Zawiera spory ładunek niebanalnych, intelektualnych przemyśleń, dalekich od pobożnościowych książeczek dla grzecznych dzieci.
O nowym filmie gdzieś czytałem, że jest niestety daleki ponoć od ducha samej powieści Waugh. Ale nie widziałem, więc jedynie ostrzegam na podstawie pogłosek :-)

Antykwariat Pat pisze...

Terry@
thaX za polecenie, ale tekst Wiegela znam akurat:-)
Co do sprawy "niewiernych" nie wiem co ich odstrasza lub przyciąga w kwestiach katolicyzmu, ale nie przypominam sobie aby przeczytanie jakiejkolwiek dobrej książki czy artykułu jeszcze komuś zaszkodziło:-) i dotyczy to katolików jak i wszystkich (skoro jesteśmy przy systemowym podziale) pozostających w innych wiarach - ateizmem się nie interesuję szczególnie emocjonalnie, więc ten margines pozostawiam na bocznym torze:-)

Studyta pisze...

A jak oceniasz "Zmierzch i upadek" Waugha?

Antykwariat Pat pisze...

Stu@ !!! jesteś trzecią osobą, która mnie o to pyta..., a ja nie czytałam tej książki :-) ale chyba warto w takim razie. A jakiś powód polecający?

Studyta pisze...

1/ Autor
2/ Autor
3/ Autor

Antykwariat Pat pisze...

great, niech będzie "autor" :-)

Powered By Blogger